„W Brukseli działa obecnie prawie 500 przedstawicieli polskich grup nacisku” – można przeczytać we Wprost. Autorka artykułu wartość tę zestawia z liczbą 34 kart wstępu wydanych dla lobbystów przez Kancelarię Sejmu w całym 2007 roku. Jej zdaniem „Zły klimat wokół instytucji lobbingu w Polsce, wywołany m.in. aferą Rywina i sprawą Dochnala, powoduje, że grupy nacisku nie docierają już do parlamentarzystów w Sejmie i Senacie (albo docierają na znacznie mniejszą skalę), lecz do europosłów w Brukseli”.
Polskie interesy w porównaniu z innymi państwami europejskimi i tak reprezentowane są przez skromną liczbę lobbystów, ale „polskie firmy i instytucje zaczynają rozumieć, że profesjonalny lobbing się opłaca”. Chociaż zainteresowanie tą tematyką jest nadal niewielkie. Autorka przytacza przykład batalii towarzyszącej pracom nad rozporządzeniem chemicznym (REACH). Firmy i korporacje chemiczne prowadziły wtedy spory „o każde słowo rozporządzenia”, ale w tych dyskusjach nie uczestniczyli Polacy, a „większość polskich firm chemicznych nie miała pojęcia o tym, że w UE trwa dyskusja na ten temat”.
W artykule można przeczytać też o tym, że także polskie regiony i województwa otworzyły w Brukseli swoje biura, choć nie są one jeszcze tak spektakularne, jak biura ich europejskich odpowiedników. „To odbija się na skuteczności, bo na przykład Bawaria dzięki lobbingowi pozyskuje znacznie częściej i znacznie większe unijne fundusze” – mówi Genowefa Grabowska (SDPL). (psp)