sobota, 21 grudnia, 2024
Strona głównaFelietony„Debaty” i debaty

„Debaty” i debaty

Jeden z publicystów komentujących ostatnie spotkanie kandydatów na urząd prezydenta w studiu TVP nazwał je „wyrobem debatopodobnym”. W mojej ocenie z jakąkolwiek debatą, czy też debtowaniem, ten wątpliwej jakości spektakl telewizyjny miał niewiele wspólnego. Niestety co kampanię wszyscy organizują tego typu „debaty”, których sens jest bardzo umowny. No ale wszyscy chcą też debatować – tylko czy warto?

Warto natomiast zajrzeć do słowników. Tam pod hasłem „debata” można znaleźć m.in. takie definicje: „poważna i długa dyskusja na ważny temat”; „dyskusja, najczęściej w celu ustalenia wspólnego stanowiska, w której bierze udział wiele osób”; „dyskusja o sformalizowanej formie, która dotyczy wyboru najlepszego rozwiązania omawianego problemu lub sprawy, mająca miejsce najczęściej w większym gronie osób”. Jak widać z powyższych przykładów, wspólnym mianownikiem jest tu słowo „dyskusja” – bez niej nie ma debaty.

Odnosząc się do środowego spotkania kandydatów (ale tylko jako egzemplifikacji problemu), można stwierdzić, że tego kluczowego elementu także i w niej nie było. Były pytania od prowadzącego, były odpowiedzi poszczególnych kandydatów i były ich wypowiedzi. Nie było żadnej dyskusji (a w tym konkretnym przypadku nie było też poważnych pytań dotyczących ważnych problemów ani szukania najlepszego rozwiązania). Ale już od lat w tych „debatach” najmniej chodzi o merytoryczną dyskusję…

Zobacz też: TVP krytykowana po debacie prezydenckiej: tendencyjne pytania, nierealne problemy

No ale też i takiej dyskusji być nie mogło, bo trudno ją sobie wyobrazić, gdy spierać się ze sobą miałoby jedenaście osób, a zgodnie z prawem wszyscy kandydaci mają mieć równy dostęp do czasu antenowego, szczególnie w mediach publicznych.

Jak zwykle więc wyszedł „miszmasz”, którego pozytywną bohaterką stała się jedynie pani tłumacząca wypowiedzi kandydatów na język migowy. W zgodnej w zasadzie opinii komentatorów także i to spotkanie będzie miało niewielki wpływ na preferencje wyborców. Po raz kolejny pokazało, że organizowane w tej formule „debaty” nie mają większego sensu. Dla większości kandydatów, tak jak i widzów są stratą czasu.

Współczesne telewizyjne debaty prezydenckie sięgają korzeniami do połowy XIX wieku, kiedy doszło do siedmiu wielogodzinnych bezpośrednich spotkań dwóch kandydatów do Senatu Stanów Zjednoczonych ze stanu Illinois. Tak zwane „The Great Debates of 1858” odbyły się pomiędzy Abrahamem Lincolnem a Stephanem A. Douglasem. Przeszły do historii polityki amerykańskiej jako niedościgniony wzór merytorycznej debaty publicznej opartej na racjonalnych przesłankach.

Obecnie, w czasach olbrzymiej mediatyzacji polityki, debata prezydencka ma już zupełnie inną postać. Jej współczesna wersja narodziła się we wrześniu 1960 roku, gdy po raz pierwszy w studiu telewizyjnym spotkali się kandydaci do fotela prezydenta USA: John F. Kennedy i Richard Nixon. Tak rozpoczęła się era „polityki telewizyjnej”.

Wypracowany wówczas model takiej konfrontacji obowiązuje w USA do dziś: debatują dwaj kandydaci, dyskutując na tematy zawarte w pytaniach zadawanych przez moderatorów i dziennikarzy, reprezentujących media o różnych poglądach. Debat na ogół jest kilka i dotyczą różnych obszarów zagadnień. Takie rozwiązanie ma sens, logikę i dramaturgię. Jest też „telewizyjne”, a tym samym gwarantuje dużą liczbę widzów-wyborców, którzy mają okazję poznać poglądy polityków, na których mają głosować. Nie bez przyczyny telewizyjne debaty przedwyborcze postrzegane są jako najważniejszy moment w kampanii, bo Amerykanie nie wyobrażają jej sobie bez bezpośredniego starcia dwóch głównych kandydatów przed kamerami TV.

Warto przypomnieć, że również amerykańskie prawo zobowiązuje nadawców elektronicznych do udostępnienia wszystkim kandydatom takiej samej ilości czasu. Dlatego też formalnym organizatorem tych debat nie są stacje telewizyjne, a organizacje społeczne, które mogą zapraszać tylko tych najważniejszych – oficjalnych reprezentantów Republikanów i Demokratów (w wyborach prezydenckich w USA zawsze stratuje co najmniej kilkudziesięciu mniej lub bardziej egzotycznych kandydatów). Stacje telewizyjne „tylko” je transmitują.

W podobnej formule odbywają się u nas debaty prezydenckie przed drugą turą wyborów. Tych organizowanych przed pierwszą nie określałbym nawet jako „debatopodobnych”.

Dr Wojciech K. Szalkiewicz, ekspert od marketingu politycznego z Wyższej Szkoły Informatyki i Zarządzania im. Kotarbińskiego, współautor m.in. książki „Inżynierowie społeczni i technologie zdobywania władzy” wydanej pod patronatem PRoto.pl

ZOSTAW KOMENTARZ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj