poniedziałek, 23 grudnia, 2024
Strona głównaPublikacjePolski arab jaki jest, każdy widzi

Polski arab jaki jest, każdy widzi

Konie czystej rasy arabskiej to znana na całym świecie wizytówka Polski i jedna z naszych najcenniejszych marek. Na słynnej sierpniowej aukcji Pride of Poland co kilka lat padają rekordy sprzedaży, a polskie araby cieszą się uznaniem hodowców na całym świecie. Pod koniec lutego Agencja Nieruchomości Rolnych odwołała prezesów dwóch najlepszych ośrodków hodowalnych tej rasy: Marka Trelę, prezesa stadniny w Janowie Podlaskim i Jerzego Białoboka, prezesa stadniny w Michałowie. Decyzja ta wywołała burzę w ogólnopolskich mediach i liczne protesty. Krytycznie oceniono sposób komunikacji ANR, która najpierw bez słowa wyjaśnienia podała informację o odwołaniu Treli i Białoboka, a następie przedstawiła listę kontrowersyjnych merytorycznie zarzutów. Fala negatywnych komentarzy spłynęła pod adresem PiS, które nadzoruje ANR. Na stanowiska szefów Janowa Podlaskiego i Michałowa Agencja powołała osoby bez doświadczenia.

PRoto.pl: Jak dużą wartość ma marka „polskie araby”?
Marek Szewczyk, były redaktor „Konia Polskiego”, publicysta, komentator sportowy: Ogromną. To wizytówka Polski i tak naprawdę jedna z kilku najbardziej rozpoznawalnych naszych rodzimych marek za granicą.

PRoto.pl: Z czego wynika to, że polskie araby są tak znane? I czy my, Polacy, to doceniamy?
M.SZ.: Dla ludzi, którzy się tym interesują, to że polskie araby są najlepsze na świecie, jest wiedzą powszechną. Od wielu lat, w sierpniu, w ogólnopolskich mediach: prasie, radiu czy telewizji pojawiają się informacje o słynnej aukcji – Pride of Poland w Janowie Podlaskim, na którą przyjeżdżają arabscy szejkowie, gdzie częstym gościem jest Charlie Watts, perkusista The Rolling Stones z żoną Shirley, gdzie bywał kiedyś Mike Nichols, reżyser słynnego „Absolwenta”. Oni wszyscy za duże pieniądze kupowali polskie konie. Te nazwiska i rekordy, które niejednokrotnie padały w trakcie aukcji, zawsze przyciągały media. Teraz – przy okazji zmian w zarządach stadnin i szumu medialnego – więcej na temat polskiej hodowli koni arabskich usłyszeli przeciętni zjadacze chleba.

 

PRoto.pl: W tym przypadku, oprócz elementu ekonomicznego sukcesu, dobrej promocji konia arabskiego i jego wizerunku w świecie, bardzo istotną rolę odgrywa fakt, że jest to marka, która mocno związana jest z polską historią i tradycją.
M.SZ.: To prawda. Polscy arystokraci od XVIII wieku lubowali się w koniach czystej krwi arabskiej i za duże pieniądze sprowadzali je do Polski. Sanguszkowie, Potoccy, Rzewuski. Przykładowo Juliusz Dzieduszycki pojechał do Arabii w rejon Aleppo, gdzie obecnie trwa konflikt w Syrii, i stamtąd w 1845 sprowadził trzy niezwykle szlachetne klacze: Mlechę, Saharę i Gazellę. Teraz w Janowie, Michałowie i Białce ciągle mamy potomków tych trzech klaczy, o których wspominałem. To jest już 17-19 pokolenie. Ta ciągłość nie następuje deux ex machina, na markę polskiego araba pracowali ludzie. I zawsze właśnie nasza hodowla miała szczęście do bardzo oddanych i fachowych ludzi. Jest jeszcze jeden bardzo istotny czynnik w tej sprawie – ci ludzie pracowali wiele lat.

PRoto.pl: Dlaczego jest to takie ważne? W dzisiejszych czasach nie wystarczy po prostu sprawne zarządzanie?
M.SZ.: Ktoś porównał hodowlę koni arabskich do sztuki. Wirtuozem można zostać tylko wtedy, kiedy nie tylko ma się duży talent, ale do tego wiele lat ćwiczy, koncertuje i staje się coraz lepszym artystą. Podobnie jest z wiedzą o koniach. A to, że ktoś pracuje przez wiele lat, skutkuje tym, że hodowla nie przechodzi perturbacji. Bo jedno pokolenie ludzkie to kilka pokoleń końskich. Jeżeli hodowca prowadzi jakąś politykę, może to robić bardzo długo. Pod warunkiem, że ten jeden człowiek przepracuje na stanowisku głównego hodowcy 20-30 lat. Tak jak np. Andrzej Krzyształowicz, który z Janowem był związany ponad 50 lat. To właśnie pod jego skrzydłami uczył się zwolniony prezes Marek Trela. Rozpoczął pracę jako lekarz weterynarii, kiedy jego przełożony odszedł na emeryturę, zaczął kierować hodowlą, a potem objął stanowisko w zarządzie. Był więc hodowcą o wiele dłużej niż prezesem – ponad dwadzieścia lat.

Podobnie było z Jerzym Białobokiem, który z Michałowem był związany 39 lat. On z kolei przez wiele lat terminował pod okiem Ignacego Jaworowskiego, który hodowlą w Michałowie kierował przez 44 lata. Te liczby są tu bardzo istotne, ponieważ właśnie ta ciągłość, czyli możliwość przyglądania się efektom swojej pracy przez kilka pokoleń, możliwość jej korygowania i nadawania kierunków, ma w przypadku hodowli ogromne znaczenie.

Jeśli hodowcę – nawet bardzo dobrego –  będzie się zmieniało co pięć lat, to nie ma siły – hodowla zacznie obniżać loty. Nie bez powodu szejk z Kataru, właściciel największej stadniny na świecie, powiedział ostatnio publicznie, że zawsze zazdrościł polskim stadninom nie tylko wspaniałych koni, ale także świetnych fachowców, a skoro Polska się ich pozbywa, to on ich chętnie zatrudni. W ten sposób jego stadnina będzie wkrótce najlepsza na świecie.

 

PRoto.pl: Co ciekawe, stadniny Janów i Michalów opierały się zmianom na przestrzeni lat. PRL nie wtrącał się tak bardzo do hodowli, konie ocalały nawet z wojennej zawieruchy…
M.SZ.: W Janowie, kiedy rozpoczęła się niemiecka okupacja, komendantem został pułkownik Hans Fellgiebel, oficer Wermachtu. Zostawił na stanowiskach Krzyształowicza oraz ówczesnego dyrektora stadniny w Janowie Stanisława Pohoskiego i jedynie nadzorował ich pracę. Kiedy w 1945 roku na polskie ziemie wkroczyła Armia Czerwona, Niemcy zarządzili ewakuację. Krzyształowicz z masztalerzami przemieszczali się z końmi z Janowa na zachód i trafili na największe bombardowanie pod Dreznem. Słynna była historia, kiedy to masztalerz Jan Ziniewicz trzymał za uzdę w jednej ręce Wielkiego Szlema, a w drugiej Witraża. To są dwa najcenniejsze ogiery w polskiej hodowli. Nie wypuścił ich z rąk, mimo dramatycznych okoliczności i dzięki temu te konie przeżyły. Wywieziono je do Niemiec, a wróciły już do wolnej Polski. Komuna nie za bardzo wtrącała się w hodowlę arabów i ci sami ludzie, którzy zajmowali się stadniną przed wojną, mogli spokojnie realizować politykę hodowlaną. Wie pani, kiedy zaczęło być najgorzej? Po 1989 roku, kiedy to stadniny, które wcześniej były państwowe, przekształcono w spółki skarbu państwa, czyli podmioty, które muszą na siebie zarabiać. Wiele stadnin zaczęło mieć duże kłopoty finansowe.

 

PRoto.pl: Ale nie Janów i Michałów.
M.SZ.: Byli prezesi Białobok i Trela, nie dość, że świetnie radzili sobie z hodowlą, byli też doskonałymi menadżerami. Obie stadniny Janów i Michałów zawsze miały dobre wyniki, a za czasów rządów obu panów jeszcze lepsze niż wcześniej, bo obaj postawili na krowy mleczne i obory. Nawet, gdyby przyszedł gorszy rok i nie sprzedaliby żadnego konia za granicę, to i tak zamknęliby budżet na plusie, ponieważ zadbali o drugą nogę finansową w postaci wspomnianych krów mlecznych. Kiedy mieliśmy karuzelę: rządził PiS, a potem PO w różnych konfiguracjach, rotacja na stanowiskach prezesów w pozostałych stadninach była duża. Nikt nie zwracał na to uwagi, zwłaszcza, że ciężko było bronić dyrektorów, którzy mieli ujemne wyniki. Janów i Michałów były dochodowe i nikt nie spodziewał się zmian, bo nie było powodu. Pieniądze to jedno, a drugie to potencjał w postaci najlepszych fachowców na świecie. Pomysł ich zwolnienia wydawał się przecież totalną głupotą…

 

PRoto.pl: I ktoś to niedawno zrobił. Zastanawiam się, czy władze PiS spodziewały się takiego poruszenia: w mediach ukazało się mnóstwo krytycznych materiałów, ludzie nie tylko z Polski, piszą protesty, oburzone jest środowisko „koniarzy”, pojawiają się zarzuty o lobbing senatora PiS, który ma prywatną hodowlę arabów. To kolejny powód, by opozycja mogła wytknąć fatalne skutki „dobrej zmiany”. Tym bardziej, że w sierpniu, jak co roku, czeka nas janowska aukcja…
M.SZ.: Oceniam to dokładnie w ten sam sposób. Myślę, że obecne zwierzchnictwo ANR, które przyszło z nadania PiS – absolutnie nie spodziewało się takiej burzy. Wiedzieli, że dyrektorów stadnin wymieniało się jak rękawiczki. Byli przekonani, że po zwolnieniu prezesów Treli i Białoboka pojawi się kilka głosów oburzenia i na tym się skończy. Tymczasem rozpętał się wizerunkowy kryzys. Pojawiają się głosy, że PiS jest wściekły na ten ruch, który zaaprobował minister Jurgiel. Do jego ucha dotarli różni ludzie, którzy doradzali wymianę prezesów Janowa i Michałowa. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby Jurgiel zapłacił za tą aferę medialną głową. Nie teraz, zaraz, ponieważ to byłoby przyznanie się do błędu, a PiS tego nigdy nie robi. Nie przywrócą zwolnionych prezesów, choćby nie wiem, jak silne były protesty. Przypuszczam, że za kilka miesięcy Jurgiel może stracić stanowisko.


 

PRoto.pl: Mam wrażenie, że wizerunkowo stracił nie tylko PiS, który w oczach opinii publicznej wywołał pożar i teraz musi go gasić, ale również działanie ANR spotkało się z ostrą krytyką. Agencja najpierw wydała krótkie oświadczenie, w którym nie podano powodów odwołania szefów Michałowa i Janowa, a następnie – w obliczu krytyki mediów –  naprędce sformułowano listę zarzutów, które zostały niemalże wyśmiane przez specjalistów i opinię publiczną.  Jak Pan ocenia wizerunkowe skutki kroków podjętych przez Agencję?
M.SZ.: Bardzo źle. Jakiś czas temu odbyła się konferencja prasowa, zwołana przez Białoboka i Trelę i zwolnioną z ANR Annę Stojanowską, która nadzorowała hodowlę koni arabskich. Miałem przyjemność prowadzić tę konferencję. Na samym początku zwróciłem uwagę na kolejność wydarzeń i pojawiania się oświadczeń. W radiu wypowiedział się prezes Agencji Waldemar Humięcki, który w odpowiedzi na pytanie dziennikarza o powód zwolnienia, odparł: „Poczekajmy, trwa kontrola”. Jak to? Trwa kontrola, jeszcze nie ma wyników, a już ich wyrzuciliście? – dopytał dziennikarz. „Tak, jak będą wyniki, to podamy powody”. Czyli kiedy zrobił się wielki szum, zaczęto szukać paragrafów.

To są stare, bolszewickie metody: „dajcie mi człowieka, a paragraf się znajdzie”. To jest dokładnie tego typu działanie. Zresztą, wszystkie argumenty, których użyto przeciwko prezesom oraz pracownicy Agencji, jak choćby o rzekomy brak należytej opieki weterynaryjnej w wyniku czego padła Pianissima, o złamanie polskiego prawa przy handlu zarodkami, a takiego prawa nie ma, o nadmierne zyski firmy organizującej słynną janowską aukcję kosztem stadnin, wreszcie skierowanie sprawy do prokuratury o rzekomą niegospodarność – są po prostu absurdalne.

Jednocześnie do prasy przekazywane były informacje np. iż z raportu NIK wynika, że arabskie stadniny przynosiły straty, że raport CBA „jest druzgocący” dla obu tych stadnin i dla Polturfu, czy wreszcie, że Białobok za złotówkę wynajmował mieszkanie. A to wszystko są kłamstwa. Przy czym oczywiście, puszczone w obieg zaczynają żyć swoim życiem.

PRoto.pl: Jak sprawa zwolnienia długoletnich hodowców w Janowie i Michałowie postrzegana jest za granicą? Czy to co zrobiono, nie jest sprzeczne z lansowanym modelem dbania o polskie dziedzictwo?
M.SZ.: W środowisku hodowców na całym świecie zapanowało przede wszystkim ogromne zdziwienie. Nie mogą pojąć, jak to się mogło stać. Cała odwołana trójka jest bowiem ceniona na całym świecie, a najlepszym dowodem jest choćby to, że ostatnio Marek Trela został wiceprezesem WAHO (Światowej Organizacji Konia Arabskiego), a Jerzy Białobok – skarbnikiem ECAHO (Europejskiej Organizacji Konia Arabskiego).

To środowisko zresztą również protestuje, wysłano wiele petycji, pism, słyszałem, że siostra poprzedniego króla Jordanii zmarłego kilka lat temu Husajna zaniosła oficjalny protest do polskiej ambasady. Paradoksem jest, że akurat kiedy „zdejmowano” Marka Trelę, miał wykład na konferencji w krajach arabskich o polskiej hodowli państwowej i korzyściach płynących z tego, że państwo się tą hodowlą zajmuje. To bardzo szkodzi wizerunkowi Polski, jako takiej.

PRoto.pl: Samo wydarzenie, jakim jest doroczna aukcja koni arabskich w Janowie Podlaskim, w dużej mierze oparte jest na długofalowych relacjach, świadomej komunikacji z klientami z całego świata, na pracy promocyjnej i PR-owej. Pojawiają się głosy, że wpuszczenie do tej rzeczywistości niedoświadczonych osób z zewnątrz, może się skończyć obrazkiem słonia w składzie porcelany.
M.SZ.: Wszyscy mają takie obawy. Z jednej strony może być gorzej, ponieważ mniej osób zacznie przyjeżdżać na aukcje. Utrzymywanie kontaktów osobistych z hodowcami z całego świata w przypadku aukcji koni arabskich odgrywało bardzo dużą rolę. Może nie natychmiast, może nie w tym roku, ale ci ludzie mogą się zniechęcić. Środowisko ma różne obawy, łącznie z tym, że PiS, żeby pokazać, że to była „dobra zmiana” wystawi pół stada na sprzedaż, pobijemy rekordy, tylko, że marka polskiego araba zacznie przez to upadać w tempie dramatycznym.

 

PRoto.pl: Co teraz powinna zrobić władza, żeby zażegnać kryzys i zadbać o markę polskich arabów. Czy jest Pana zdaniem sensowna droga odwrotu i dla stadniny, i dla tych, którzy te decyzje podjęli?
M.SZ.: Ludzie zawsze popełniają błędy. Gdyby pójść drogą czysto ludzką i powiedzieć: „Tak, to nie była dobra decyzja, przywracamy tych ludzi na poprzednie stanowiska” – byłoby najlepiej. Nikt w to jednak nie wierzy, bo – powtórzę – PiS nigdy nie przyznaje się do błędów i nigdy się nie cofa. Wszyscy wiedzą, że tak się nie stanie. W związku z tym, nie ma dobrego scenariusza. Nie ma jak wyjść z tej patowej sytuacji w oczach opinii publicznej. Jedyny mądry ruch, który mogą zrobić: nowa pani prezes Michałowa, a przede wszystkim nowy prezes Janowa Podlaskiego, który przecież publicznie przyznał, że z końmi nie miał wcześniej do czynienia, ale „czuje, że teraz staną się jego pasją”, to w ogóle nie wtrącać się do hodowli i pozwolić działać specjalistom, którzy zostali na miejscu: hodowcom, trenerom koni wyścigowych, trenerom koni pokazowych.

Niestety, ostatni ruch Agencji Nieruchomości Rolnych, która dookoptowała do zarządu w Janowie, 28-latka, robiąc z niego „wybitnego specjalistę”, kiedy wszyscy w środowisku wiedzą, że owszem kręcił się przy koniach arabskich w Polsce i na świecie, ale nie ma ani dokonań, ani dobrej reputacji, jest kolejnym błędem. To przechyliło czarę goryczy i z pracy w janowskiej stadninie zrezygnowało dwoje świetnych specjalistów przygotowujących konie do pokazów, Paweł Kozikowski oraz Joanna Wojtecka. To duża strata dla stadniny.

PRoto.pl: Jaki Pan ocenia ogólne straty wizerunkowe związane z całą tą sytuacją?
M.SZ.: Dla wizerunku Polski ta strata jest olbrzymia, bo pokazujemy się jako kraj, w którym rządzący podejmują mocno nieracjonalne decyzje. A jeśli chodzi o utratę wartości samej marki – wszyscy się tego obawiamy, ale nie stanie się to z dnia na dzień, czy nawet z roku na rok.

Rozmawiała: Joanna Jałowiec/Fot. Joanna Jałowiec

Marek Szewczyk

 


Wieloletni dziennikarz pisma „Koń Polski”, gdzie pracował w dwóch nawrotach: 1979-1986 oraz w latach 1999-2013, kiedy był redaktorem naczelnym. Były pracownik redakcji sportowej TVP (1987-1999), obecnie współpracownik Eurosportu, specjalista od sportów konnych. Aktywny jeździec (były wicemistrz świata dziennikarzy w skokach przez przeszkody, kilkukrotny mistrz Polski dziennikarzy w konkurencjach jeździeckich). Komentator na letnich Igrzyskach Olimpijskich w Seulu (1988), Barcelonie (1992), Atlancie (1996) – jeździectwo oraz 5-bój nowoczesny – oraz w Atenach (2004; jeździectwo). Ze sportów zimowych komentator łyżwiarstwa figurowego od 1991 roku, w tym na IO w Lillehamer (1994) dla TVP, a od 1999 dla Eurosportu. Komentował także skoki narciarskie (wielokrotnie Turniej 4 Skoczni) oraz lekkoatletykę podczas IO w Sydney (2000) i w Londynie (2012) dla Eurosportu oraz podczas mistrzostw świata w Moskwie 2013.

 

 

 

Joanna Jałowiec. Pełni obowiązki redaktor naczelnej PRoto.pl. Od ponad 10 lat w mediach. Specjalizuje się w wywiadach. Zawodowo interesują ją media społecznościowe, CSR, nowe technologie, kryzysy wizerunkowe, tematy społeczne i zmiany w szeroko pojętej branży komunikacyjnej.

ZOSTAW KOMENTARZ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj