Jak czytamy w Financial Times, bankierzy z Wall Street powoli zaczynają przekonywać się do mediów społecznościowych. Nie jest to jednak łatwe, bo ciążą na nich regulacje stworzone w czasach, gdy o Twitterze nikt nawet nie śnił.
Szlaki przeciera m.in. broker Morgan Stanley Smith Barnley (MSSB), joint-venture stworzone przez bank Morgan Stanley i Citigroup. Od zeszłego tygodnia 17 tys. doradców inwestycyjnych pracujących dla MSSB może korzystać z Twittera i LinkedIn. To otwarcie na media społecznościowe poprzedził roczny okres próbny, gdy dostęp do Twittera miało 600 pracowników. Obecnie na Twitterze czy LinkedIn mogą oni zamieszczać wiadomości pochodzące tylko z wcześniej przygotowanej i zaakceptowanej, codziennie aktualizowanej bazy. Merrill Lynch, największy konkurent MSSB nie udziela komentarzy dotyczących korzystania z mediów społecznościowych, jednak według nieoficjalnych źródeł broker prowadzi wewnętrzne testy.
Skąd taka zapobiegliwość? Wszystko przez rygorystyczne przepisy dotyczące informacji, jakich bankierzy mogą udzielać swoim obecnym i potencjalnym klientom. Wiele z nich powstało dekady temu, gdy nie istniały media społecznościowe. Teraz natomiast trzeba je stosować także przy komunikowaniu się na Twitterze. Zgodnie z przepisami firmy muszą archiwizować przekazywane wiadomości tak, aby były natychmiast dostępne dla instytucji nadzorujących rynek, co w przypadku mediów społecznościowych wymaga solidnej pracy. MSSB znalazło na to sposób, tworząc bazę wiadomości. Ma to jednak także swoje minusy – krytycy twierdzą, że tweety albo brzmią sztucznie, albo są przepełnione niezrozumiałym, bankowym żargonem. Jak zauważyła Rebecca Greenfield z Atlantic Wire: „Ciężko sobie wyobrazić, żeby 16400 osób, mając dostęp do jednej bazy zaakceptowanych tweetów, mogło wzbudzić poruszenie”. (ks)