Na łamach PRoto napisałem już kiedyś „O sondażach słów parę”, ale dziś czuje się trochę w obowiązku, aby do tematu powrócić. Z jednej strony – skoro wszyscy o tym mówią…, z drugiej – warto chyba chociaż trochę wyjaśnić „wątpliwości” związane z wyborami samorządowymi A.D. 2014.
Zacznijmy od punktu wyjścia – opóźnienia w ogłoszeniu wyników.
Czym jest tygodniowy „poślizg” PKW wobec faktu, że w chyba najważniejszych wyborach na świecie, czyli wyborach prezydenta Stanów Zjednoczonych w 2000 roku ich wynik Sąd Najwyższy ogłosił ostatecznie dopiero po… 36 dniach. Al Gore, który przegrał wówczas Biały Dom do George’a W. Busha różnicą niewiele ponad 500 głosów z prawie 5 mln oddanych na Florydzie, umiał przyznać się do porażki. Jak mówił później: „Jeśli ktokolwiek wam kiedyś powie, że wasz pojedynczy głos się nie liczy, przyślijcie go do mnie. Ja mu wyjaśnię”! Politycy powinni zapamiętać sobie ten głos – w sprawie walki o głosy.
Oczywiście mniej spektakularne przykłady można by mnożyć, ale nie o to tu chodzi – opóźnienia w podawaniu wyników wyborczych były, są i będą się zdarzać niezależnie do kraju i stopnia jego „skomputeryzowania”.
Niemniej w listopadzie 2014 roku, w sytuacji w której nie było wyników oficjalnych ich miejsce w powyborczej dyskusji zajęły wyniki sondażu exit-poll przygotowane przez ośrodek IPSOS. One stały się źródłem: euforii w sztabie PiS, radości w PSL-u, umiarkowanego optymizmu w PO i „nieprzyjemnego zdziwienia” w SLD.
Niestety, nie do końca znalazły one potwierdzenie w danych PKW. I tu pojawiło się dla mnie kuriozalne pytanie, które znalazłem nawet w jednym z prestiżowych tygodników opinii: „Dlaczego oficjalne wyniki wyborów różniły się od sondażowych”?
Rozumiem polityków, którzy tak stawiają tę kwestię – nie jest łatwo przełknąć kolejną porażkę, ale poraziła mnie ignorancja dziennikarza.
Wato więc i dziennikarzom i innym zainteresowanym badaniami opinii przypomnieć, że jedynymi miarodajnymi „sondażami” poparcia dla polityków i partii politycznych były, są i będą tylko wyniki demokratycznych wyborów! Każde inne powinny być porównywane do nich – nigdy odwrotnie!
Warto więc zastanowić się „dlaczego wyniki badań exit-poll różniły się od wyników wyborów”?
Oczywiście odpowiedź w tym przypadku nie jest łatwa. Z pewnością przyczyn było kilka, ale główny problem jakichkolwiek badań opinii publicznej leży po stronie „czynnika ludzkiego” – w tym przypadku respondentów. Oni bowiem nie zawsze mówią ankieterom prawdę: świadomie (teoria tzw. spirali milczenia) lub też nieświadomie (np. nie rozumiejąc pytań). Między innymi i z tej to przyczyny, wyniki sondaży, nawet tych robionych w dniu wyborów, zawsze obarczone są kilkuprocentowym błędem statystycznym, a ich wynik należy zawsze traktować tylko i wyłącznie jako „przybliżony”. Nigdy nie oddają w pełni rzeczywistych wyników głosowań, a często mogą się nawet od nich diametralnie różnić.
Gdyby wierzyć ankiecie pisma Literary Digest, które w pięciu poprzednich kampaniach wyborczych trafnie przewidziało wybór prezydentów USA, w 1936 roku lokatorem Białego Domu zostałby A. M. Landon, a nie po raz kolejny F. D. Roosvelt. W 1948 roku wszystkie – co warto podkreślić – ośrodki badania opinii publicznej, włącznie z Instytutem Gallupa „przewidziały” klęskę ubiegającego się o reelekcję prezydenta H. Trumana. Pomylili się jednak wszyscy, a ich pomyłka przeszła do historii badań wyborczych pod nazwą „niespodzianka Trumana” (Truman Surprise). Warto też przypomnieć, że w 1995 roku „sondażowym prezydentem” naszego kraju był przez kilka godzin wieczoru wyborczego L. Wałęsa. W głosowaniu wygrał A. Kwaśniewski.
Pozostaje ostatnia kwestia – czy wybory zostały sfałszowane”?, bowiem o tym, że „wybory samorządowe zostały sfałszowane” poinformował niedawno Sejm Jarosław Kaczyński.
Prawo i Sprawiedliwość tezę, że wybory w Polsce są systematycznie fałszowane (co uniemożliwia tej partii wygranie wyborów) lansuje już od kilku lat, chociaż odbywają się one według takich samych demokratycznych reguł (i przeprowadzane były przez praktycznie tych samych członków PKW i Krajowego Biura Wyborczego), jak te wygrane przez PiS w 2005 roku oraz te ostatnie do europarlamentu, których partia ta niewątpliwie nieprzegrała.
Warto przypomnieć, że aby udowodnić tezę o „fałszowaniu głosowań”, przed wyborami parlamentarnymi w 2011 roku PiS powołał nawet swoje Biuro Ochrony Wyborów, które miało zgromadzić kilkadziesiąt tysięcy wolontariuszy, których zadaniem była obserwacja prac komisji wyborczych i szukanie dowodów na fałszownie wyników. „Nie ma przesłanek, żeby taką tezę postawić” – odpowiedział szef Komitetu Wykonawczego PiS Joachim Brudziński na pytanie dziennikarza PAP (18.10.2011 r.), czy – według BOW – gdziekolwiek w Polsce doszło do wypadku fałszowania wyników głosowania?
„Obawy o sfałszowanie wyników głosowania nie znalazły również pokrycia w rzeczywistości” – uznał Sąd Najwyższy, stwierdzając ważność głosowania w wyborach parlamentarnych 2011 roku. W uchwale SN uznano, że sporadyczne naruszenia prawa nie wpłynęły na to, by zakwestionować wynik wyborów.
Jak mówił ówczesnych szef PKW S. Jaworski, nie obyło się bez incydentów, ale nie miały one takiego charakteru, by uznać głosowanie za nieważne. Według Jaworskiego do spekulacji o ważności wyborów przyczyniło się rozpętanie „kampanię podejrzliwości” wokół głosowania i publiczne zastanawianie się, czy może zostać sfałszowane. Orzeczenia SN Prawo i Sprawiedliwość już niekontestowała. A trzeba dodać, że porażka w tamtych wyborach była zdecydowanie bardziej dotkliwa dla partii Jarosława Kaczyńskiego, niż ta listopadowa.
dr Wojciech K. Szalkiewicz
Autor napisał m.in. książkę: Praktyki manipulacyjne w polskich kampaniach wyborczych (edu-Libri, Kraków 2014).