Podczas gdy reklama tradycyjna coraz słabiej działa na wyobraźnię konsumentów, na prowadzenie pod tym względem wychodzą media społecznościowe. Kowalski wybiera produkt w oparciu o rekomendacje prawdziwych lub dopiero co poznanych w wirtualnej sieci znajomych.
Niemałą liczbę odwiedzin generują blogi. „Blogerzy w swoim środowisku mają status ekspertów. O ile nie prowadzą działalności marketingowej, z ich opiniami liczą się tysiące osób i na ich podstawie podejmują indywidualne decyzje konsumenckie” – czytamy w Dzienniku Gazecie Prawnej. Aleksandra Kozicka-Puch podkreśla, że w środowisku nazywa się takich liderów opinii prosumentami – od profesjonalisty i konsumenta. Jacek Ekiert zauważa z kolei: „Przychylność takiej osoby może mieć siłę oddziaływania mniejszą niż popularny w swojej grupie docelowej kanał telewizyjny, ale porównywalną z tą, jaka jest wytwarzana przez sprawnie prowadzoną kampanię w wysokonakładowej gazecie”. Ważna jest jednak wiarygodność, bo w sieci znaleźć można tak naprawdę tysiące blogów, których treść jest na tyle błaha i banalna, że praktycznie nie ma żadnego wpływu na decyzje konsumenckie. Słabą siłę oddziaływania mają według Kozackiej-Puch strony firmowe prowadzone przez pracowników i nastawione na dystrybucję komercyjnych treści. „Internauci źle reagują na zamieszczaną w wirtualnym świecie reklamową perswazję. Oczekują natomiast fachowej, rzetelnej i bezstronnej porady” – pisze autorka tekstu.
Radzi na przykład bezpłatnie użyczać sprzęt elektroniczny takiemu prosumentowi, który w sieci porównuje go i opisuje. „Wystarczy, że do testów będą wybierane artykuły konkretnej marki” – dodaje Ekiert. Jeżeli do tego na stronie pojawią się wady i zalety produktu, wiarygodność przekazu wzrasta i ma to przełożenie na sprzedaż. Innym sposobem na współprace jest produkt placement (najlepiej sprawdza się w przypadku programów kulinarnych). Wykorzystanie social mediów przy pomocy profesjonalnej agencji od social marketingu jest nieco bardziej kosztowne. Zarówno zakres usługi, spodziewany efekt, jak i związane z tym wynagrodzenie ustalane są indywidualnie.
Jak czytamy w dzienniku, najczęściej zależą one od liczby wpisów na firmowym fanpage’u, liczby dołączających do społeczności osób oraz długości i częstotliwości prowadzonej z nimi komunikacji. Kozacka-Puch wspomina w tym miejscu o tzw. hodowli fanów, polegającej na zawiązaniu społeczności wokół pozornie niezwiązanego z działalnością komercyjną zagadnienia (na przykład strona „nie lubię poniedziałków”). „Przekonani, że nie mają do czynienia z marką internauci wchodzą na nią i zamieszczają generujące dyskusję nieistotne z komercyjnego punktu widzenia posty. Gdy społeczność jest już dostatecznie mocno zintegrowana (ma około 50 – 70 tyś. fanów) operator zamieszcza na niej post zawierający nazwę marki zleceniodawcy. Dociera ona do dużej ilości odbiorców, wśród których 5 – 7 proc. wyraża chęć dalszej komunikacji wchodząc na przykład na stronę firmową produktu” – pisze dziennikarka. (es)