Bruksela – to w niej decyduje się o ponad 70 proc. legislacji obowiązującej potem w każdym z 27 państw UE. Nic dziwnego, że o wpływy walczy tu tylu lobbystów. Zarejestrowanych jest aż 25 tysięcy – donosi Rzeczpospolita.
Jak czytamy w dzienniku, popyt na łapówki w Brukseli jest niewielki, bo pracuje tam rzesza funkcjonariuszy publicznych „uodpornionych na takie pokusy”. Według Friedricha Mosera lobbing jest konieczny dla demokracji. Zauważa on jednak, że lobbing po brukselsku rządzi się innymi prawami, niż ten narodowy: austriacki, niemiecki czy skandynawski. Tam wielki biznes, związki zawodowe, organizacje pozarządowe, etc. mają takie same możliwości wpływania na tworzenie prawa. W UE głównym „rozgrywającym jest przede wszystkim wielki biznes”.
Potwierdza to raport przygotowany przez europejską sieć organizacji walczących o przejrzystość w UE – ALTER-EU, który pokazuje sposób funkcjonowania tzw. grup zewnętrznych doradców w Dyrekcji ds. Przemysłu i Przedsiębiorstw Komisji Europejskiej. Dwie trzecie ich członków to przedstawiciele korporacji, a tylko 5 proc. wywodzi się z małych i średnich firm. Organizacje pozarządowe to 8 proc., związki zawodowe reprezentuje z kolei zaledwie 1 proc. Sposobem na „lepszy lobbing” jest – pisze Anna Słojewska – działalność takich organizacji jak Corporate Europe Observatory (CEO), pod wpływem której Komisja Europejska utworzyła w końcu rejestr lobbystów. Kłopot w tym, że rejestr w dalszym ciągu jest dobrowolny, a wpisani tam lobbyści nie muszą podawać firm, których interesy reprezentują. Podobnie było w Waszyngtonie – do połowy lat 90. Później uznano, że system nie działa i dziś rejestr jest obowiązkowy. Obejmuje nawet, w przeciwieństwie do Brukseli, kancelarie prawne. Eric Wesselius, współzałożyciel CEO, twierdzi, że warto czerpać z doświadczeń Amerykanów. (es)