Jak czytamy w magazynie Sukces, niektóre firmy płacą po 250 tys. dolarów za opisane swoich dziejów. Wszystko po to, aby zaprezentować się jako tradycyjne marki.
„Pośród dziesiątek rywalizujących ze sobą firm w danej branży, gdy wszystkie produkty niewiele się od siebie różnią, klienci woleliby wybierać ofertę, która budzi pozytywne konotacje” – czytamy. Jak osiągnąć ten efekt? „(…) przypomnijcie wizję założyciela firmy (bo klienci mogą zapomnieć, że była ona zakładana nie tylko dla pieniędzy), udokumentujcie i przedstawcie formalną historię – z uwzględnieniem roli odegranej w danej społeczności (inaczej ludzie będą się zdawać na plotki lub informacje zniekształcone), uhonorujcie wieloletnich pracowników firmy (anegdoty to esencja opowieści, a poza tym budzący sympatię inżynierowie to bohaterowie, z którymi klienci mogliby się identyfikować), podziękujcie klientom i dostawcom (tu sprawa jest oczywista), stwórzcie background dla niedoinformowanych (…). Do tego można dorzucić również inne »przewagi« takiej korporacyjnej historii: konkurencja zwykle jeszcze nie opracowała własnej historii lub po prostu nie ma czego wspominać” – czytamy w Sukcesie.
Magazyn podaje przykład Marian Calabro, historyka zawodowo zajmującego się pisaniem firmowych monografii. Calabro każdą napisała za przynajmniej 250 tys. dolarów. Swoje „mity założycielskie” budują m.in. Apple (Steve Jobs przedstawiany jako „zbuntowany hippis”), Google (jako przykład firmy stworzonej od zera przez dwóch geeków), Jack Daniels (przytaczając swojskie historyjki dotyczące założyciela firmy), Harley Davidson (stawiając na konotacje wojenno-popkulturowe).
„Nie trzeba nikogo przekonywać, że opowieści są katalizatorami pomagającymi budować lojalność wobec marki. Jeśli jesteś w stanie zbudować więź emocjonalną między marką a konsumentem, to grasz w wyższej lidze” – komentuje Susan Gunelius, dziennikarka ekonomiczna z Nowego Jorku. (ks)