Redakcja: Czy Pana zdaniem w Polsce trwa już kolejna kampania prezydencka?
Wojciech K. Szalkiewicz: Zgodnie ze starą zasadą, kolejna kampania wyborcza zaczyna się już następnego dnia po wyborach, mogę śmiało powiedzieć, że jesteśmy cały czas świadkami przygotowań do kolejnych wyborów, tak prezydenckich, jak i parlamentarnych. Nie sztuką jest bowiem zdobyć władzę – sztuką jest ją jak najdłużej utrzymać.
W kategoriach praktycznych, od ubiegłorocznych wyborów wiadomo, że celem działań PiS jest odzyskanie władzy, a od 2005 r. – reelekcja Lech Kaczyńskiego. W przypadku PO celem priorytetowym jest zdobycie dla Donalda Tuska fotela prezydenckiego w 2010 roku. SLD stara się odzyskać dawną pozycję na polskiej scenie politycznej. PSL – walczy o dalszy byt parlamentarny, a członkowie Samoobrony i LPR-u starają się o powrót do Sejmu. Kampania trwa i trwać będzie.
Red: Czy polska scena polityczna ma szansę na męża stanu?
WSz: Szansa zawsze jest, ale muszą powstać sprzyjające warunki do tego, aby potencjalni „mężowie stanu” mogli się „przebić” w polskiej polityce. Dlatego też, trzeba spojrzeć na nasz system wyborczy – on bowiem w dużej mierze odpowiada za „aktorów” pojawiających się na politycznej scenie.
Ten system jest w mojej ocenie chory. Obowiązująca u nas ordynacja powoduje, że wyborca nie do końca ma wybór. To, że oddaje głos na konkretnego kandydata nie oznacza, że nawet jeżeli otrzyma on olbrzymie poparcie, w parlamencie się znajdzie. O tym decyduje np. lista, z jakiej startuje. Dla przykładu, aby w 2005 r. zostać posłem, wystarczyło uzyskać 1582 głosów, pod warunkiem, że kandydat startował z listy PiS-u. Tyle głosów, czyli 0,38 proc. oddanych, otrzymał w Krakowie Andrzej Adamczyk. Dla porównania, również startujący z listy PiS i również w Krakowie Zbigniew Ziobro uzyskał mandat poselski dzięki 120 188 głosom, czyli 28,59 proc. oddanych.
Bez zmiany ordynacji nie ma co liczyć na pozytywną selekcję. Nadal do parlamentu (a nawet do rządu) będzie mógł wejść praktycznie każdy, co najlepiej pokazuje casus Andrzeja Leppera.
Zmiany wymaga również kwestia finansowania kampanii. Wprowadzenie limitu kwot, jakie mogą na nią przeznaczać kandydaci jest rozwiązaniem sztucznym i tak naprawdę kryminogennym. Dla przykładu, za 13 mln zł nie da się zrobić skutecznej, ogólnopolskiej kampanii prezydenckiej. Dlatego – w mniej lub bardziej zawoalowany sposób – ten przepis jest „obchodzony” przez komitety wyborcze.
Jeżeli ktoś chce być politykiem, powinien mieć na to pieniądze i to nie tylko podatników. Mike Bloomberg, aby zostać burmistrzem Nowego Jorku musiał wydać ponad 50 mln dolarów i to własnych pieniędzy.
Dopiero w sytuacji, w której wyborca będzie głosował na konkretną, znaną mu osobę możliwe jest dojście do stanu, w którym, pojawią się i w Polsce prawdziwi mężowie stanu, którzy będą politykami przez duże „P”.
Red: Jakie Pana zdaniem najważniejsze cechy powinien mieć spin doktor? Czy w Polsce już są takie postacie, czy niektórzy politycy są nazywani tak przez media nieco na wyrost?
WSz: Spin doktor, jak każdy lekarz (wizerunku również) powinien być przede wszystkim wysokiej klasy fachowcem znającym praktykę PR, media relations, dziennikarstwa itd. Nigdy nie może być to czynny polityk. Trzymając się terminologii medycznej, powinien mieć co najmniej II stopień specjalizacji, albo nawet doktorat z PR-u. Takich specjalistów chyba jeszcze nie mamy. Public Relations to w naszym kraju dziedzina jeszcze młoda i nie dorobiła się „starych wyjadaczy”. Zresztą i rynek na ich usługi jeszcze nie do końca się ukształtował.
Stąd polscy „spin doktorzy” to w dużej mierze „walący na odlew bulterierzy”, którym daleko do subtelności metod stosowanych przez lekarzy wizerunku działających np. w USA. Nic dziwnego, że nasi politycy po prostu wstydzą się przyznać, że korzystają z ich usług, a funkcje „spin doktorów” pełnią działacze partyjni.
To, co jest najsłabszą stroną naszych „spin doktorów” to ich gadatliwość. Tajemnica lekarska w tym zawodzie powinna być przestrzegana jeszcze bardziej restrykcyjnie niż w medycynie.
Red: Jak Pan ocenia z punktu widzenia wizerunkowego, reakcję prezydenta Wałęsy na publikację IPN-u o jego rzekomej współpracy z SB?
WSz: W moim przekonaniu, Lech Wałęsa podszedł do tego wydarzenia zbyt emocjonalnie (chociaż takiej reakcji nie ma się co dziwić). W sytuacji, kiedy tyle osób stanęło w jego obronie, dysponuje wyrokiem sądu lustracyjnego, wyrokami dotyczącymi pomówień, sam nie powinien zabierać głosu w tej sprawie, a jeżeli już to raczej radziłbym spuentowanie tylko jednym stwierdzeniem: co jeszcze PiS znajdzie w moich papierach? i … zatrudniłbym zagranicznych historyków do napisania kolejnej biografii.
Niezależnie od tego, wyniki badań opinii publicznej pokazują, że Wałęsa na tym „zamieszaniu” zyskał – zadziałał tu znany u nas mechanizm stawania w obronie tych, których się atakuje. W warunkach demokracji i pluralizmu można napluć na pomnik, ale trudno jest go obalić. Po raz kolejny stracił natomiast IPN, który firmując taką publikację udowadnia, że jest instytucją zaangażowaną politycznie.
Rozmawiała Paulina Szwed-Piestrzeniewicz