W toczącej się obecnie dyskusji na temat terminu przyśpieszonych wyborów padało wiele argumentów, tak za jesienią, jak i wiosną przyszłego roku. Jednak była to dyskusja, w której przede wszystkim pojawiały się argumenty polityczne (czy najpierw rozwiązać Sejm, czy też odsunąć od władz PiS-owski rząd). Na zagadnienie terminu wyborów można i trzeba jednak spojrzeć i z innej strony, chociażby dlatego, że niezależnie od tego, która partia jest aktualnie liderem sondaży, wszystkie one pokazują, że ok. 1/3 Polaków nie wie jeszcze czy do wyborów pójdzie i na kogo odda w nich głos.
Do tej pory naukowcy stworzyli kilka modeli teoretycznych dotyczących zachowań wyborców. Na ich podstawie sformułowali też wiele odpowiedzi na pytanie: dlaczego i jak głosuje wyborca?
Jedna z koncepcji psychologicznych mówi o tym, że decyzje (w tym wyborcze) mogą silnie zależeć od bieżących stanów emocjonalnych ludzi. Generalnie osoby w dobrym nastroju dokonują bardziej optymistycznych ocen i przejawiają większą skłonność do podejmowania ryzyka, a tym samym biorą udział w wyborach i „eksperymentują” na kartach do głosowania. Z kolei będąc w złym nastroju, decyzjom częściej towarzyszy pesymizm i ostrożność. Osoby w złym nastroju na ogół dokonują bardziej wnikliwej i krytycznej oceny – i rzadziej chodzą na wybory, a jak już to głosują na „sprawdzone” ugrupowania.
Szeroko udokumentowana jest teza, że nastrój człowieka – wyborcy uzależniony jest od warunków pogodowych. Na „własnej skórze” przekonujemy się, że szczęśliwi i zadowoleni czujemy się w dni pogodne. Zły humor mamy w większości przypadków w dni deszczowe (z tego powodu już teraz możemy odczuwać skutki „jesiennej depresji” deszczowego końca lata).
Tak więc, niezależnie od tego czy wybory miałyby odbyć się wiosną czy jesienią, poszczególne komitety wyborcze, nie tylko powinny zamawiać sondaże, ale także zamawiać msze w intencji pogody, zwłaszcza, że „modlitwa o deszcz” miała już precedens w polskim życiu politycznym w ubiegłym roku.
Jak to zwykle w polityce bywa, różne komitety z pewnością będą zabiegać o różne tego dnia warunki atmosferyczne, z tego też powodu Niebo będzie miało spory problem przy podejmowaniu decyzji (o ile zainteresuje się, co dzieje się na polskiej scenie politycznej).
Niemniej z naszego – wyborców punktu widzenia – niebo powinno być tego dnia pogodne. Tylko wtedy gremialnie pójdziemy do urn z optymizmem i nadzieją, że kolejne wybory coś w naszym życiu zmienią, a decyzje w najważniejszej dla życia obywateli sprawie zapadną nie tylko głosami żelaznych elektoratów poszczególnych komitetów. Czy tak będzie? Zobaczymy.
Oczywiście czynników (także psychologicznych), które wpływają na decyzje wyborców jest zdecydowanie więcej. Można tu wymienić chociażby żal i rozczarowanie.
Żal ujawnia się wtedy, gdy wynik podjętej decyzji jest niekorzystny dla decydenta – wyborcy, czyli gdy ponosi on stratę albo nie osiąga spodziewanych zysków (przegrana preferowanego ugrupowania np. PO). Rozczarowanie pojawia się natomiast wówczas, gdy rezultat dokonanego wyboru nie spełnia oczekiwań wyborców (np. dotyczących budowy IV RP w przypadku zwolenników PiS).
Te dwa czynniki z pewnością będą także miały duży wpływ na zachowania wyborców – zarówno na frekwencję, jak i ostateczny kształt przyszłego parlamentu.
Inną kwestią na którą warto zwrócić uwagę, jest brak stabilności sceny politycznej. Ona również wpływa na frekwencję wyborczą.
Z destabilizacją sceny politycznej mamy do czynienia praktycznie już od czasu upadku rządu Leszka Millera, a więc od ponad czterech lat. W takiej sytuacji (niezależnie do pogody i od żalu lub zadowolenia z otychczasowych rządów) do urn udadzą się przede wszystkim osoby o silnej identyfikacji partyjnej (żelazne elektoraty). W domach pozostaną natomiast wyborcy o słabej identyfikacji lub o braku takowej, czy też nie deklarujący poparcia dla systemu partyjnego (anarchiści).
Od wielu lat przedwyborcze sondaże pokazują, że spora część elektoratu nie potrafi określić „swoich” kandydatów nawet w przeddzień wyborów. Współcześni wyborcy są bowiem coraz bardziej niezdecydowani, a ich poczucie lojalności, czy przywiązania do konkretnej partii politycznej czy kandydata jest coraz mniejsze.
Brak stabilności sceny politycznej utrudnia bowiem identyfikację i powoduje, łatwy do zauważenia w sondażach, „przepływ” elektoratu poszukującego swojego kandydata na rożnych listach wyborczych, czego najlepszym przykładem jest tzw. wahadło wyborcze, które sprawia, że w naszym kraju trudno uzyskać reelekcję.
O ile można mieć wątpliwości, co do frekwencji wyborczej obywateli, o tyle nie miałbym ich w odniesieniu do polityków. Tych, którzy chcieliby zasiadać w ławach poselskich z każdymi wyborami przybywa.
W ostatnich wyborach parlamentarnych o jeden mandat poselski ubiegało się 23 kandydatów, a o mandat senatorski – 6-ciu, reprezentujących 22 Komitety Wyborcze (do walki o „schedę po Kwaśniewskim” stanęło 12 zarejestrowanych przez PKW kandydatów oraz kilku innych, którym nie udało się zarejestrować lub zrezygnowali z kandydowania w trakcie kampanii). Liczba zainteresowanych władzą wzrosła tym samym w ciągu czterech lat o ok. 50 proc. W wyborach roku 2001 o jeden mandat poselski rywalizowało 16 kandydatów, o senatorski tylko 4. Wzrost był o tyle zaskakujący, że – jak wynikało z sondaży – społeczeństwo było (i z pewnością jest nadal) zniesmaczone polityką.