Prawem każdego człowieka jest mówienie głupstw. Są ludzie – a od takich nie jest wolna nasza scena polityczna – których taka możliwość szczególnie kusi, ponieważ w Polsce nie ponosi się żadnych konsekwencji z powodu wypowiadanych nonsensów.
Politycy komentujący wystąpienie Donalda Tuska skwapliwie skorzystali z okazji mówienia rzeczy niemądrych – i ci, którzy krytykowali i ci którzy chwalili: jedni i drudzy „z urzędu”. Ale skorzystali z tej okazji nie tylko politycy: W minioną niedzielę (4 maja) w TVN24, na temat orędzia wypowiadał się Eryk Mistewicz (marketing polityczny) – w rozmowie uczestniczyli także Lena Kolarska-Bobińska (Instytut Spraw Publicznych) i Stanisław Janecki (Wprost).
Ale najpierw o orędziu premiera. Było to najgorsze wystąpienie Donalda Tuska w ostatnim czasie. Było wypełnione sloganami, ale nie słyszy się opinii nawet w tych nielicznych kwestiach, które „się o to proszą”. Premier zapowiedział m.in. wybudowanie boisk do piłki nożnej w każdej gminie – czy nie jest poważniejszą sprawą znikanie małych szkół w wielu wsiach w Polsce, kto będzie te boiska utrzymywał, by nie popadły w dewastację? To jednak drobiazg.
Problemem jest sposób, w jaki Donald Tusk uczestniczył w debacie o orędziu po jego wygłoszeniu. Martwi mnie to, że szef polskiego rządu wie ile kosztowało nagranie jego wystąpienia, że dość pokrętnie tłumaczy, że było to tańsze dla polskiego podatnika niż nagranie i emisja w TVP. Chciałbym żeby premier nie zajmował się pierdołami, chciałbym żeby nie uczestniczył w bezsensownych dyskusjach. Nie budzi wątpliwości, że wydatek kancelarii premiera w wysokości 10 tys. zł jest bez najmniejszego znaczenia, i że udział w rozmowach na taki temat spowoduje tylko następne tej rangi pytania. Gdyby np. rzeczniczka rządu zdecydowała się na potrzebne jej niewątpliwie intensywne szkolenie z emisji głosu i trening z wystąpień przed kamerą – co pewnie przyniosłoby podobny wynik, jak wysiłki posłanki Senyszyn, której ćwiczenia najwyraźniej zbytnio nie pomogły – to część dziennikarzy zaczęłaby szukać dziury w całym i znalazłaby kolejny, skandaliczny wydatek. Pewnie poproszony o komentarz premier by nie odmówił.
Moja sympatia do Donalda Tuska rośnie, co prawda niezbyt gwałtownie, ale miał kilka dobrych wystąpień podczas konferencji prasowych oraz spotkań z politykami z innych państw. Najwyraźniej robi postępy. Jednakże jego orędzie i uczestnictwo w infantylnych rozmowach na ten temat skłaniają do stwierdzenia: jaki premier, takie „służby”. Rzecznik rządu i spindoktorzy nie powinni np. dopuścić do zlecenia ADV rejestracji (reżyserii?) orędzia tylko dlatego, że firma ta jest producentem serialu „Świat według Kiepskich”… i tylko dlatego: komentarze łatwo było przewidzieć. Oczywiście tekst tej rangi debiutanckiego wystąpienia premiera powinien przygotować ktoś rozumny i piśmienny.
Politycy niekiedy dają się przekonać swoim doradcom: specjalistom PR, marketingu politycznego, spindoktorom, rzecznikom, że powinni się zachowywać inaczej niż to leży w ich naturze. Przynosi to zawsze opłakane rezultaty. Ktoś taki musiał zalecić parę lat temu Leszkowi Balcerowiczowi by się uśmiechał podczas swoich wystąpień. Ten posłuchał i podczas jego wypowiedzi publicznych pojawiał się przez jakiś czas – ni stąd, ni zowąd – idiotyczny grymas, który miał imitować uśmiech. Kto zwrócił na to uwagę pamięta do dziś. Oczywiście osoby publiczne powinny pracować nad sposobem mówienia, dykcją, nauczyć się, w jaki sposób korzystać z tremy, jako „dopingu” etc. – ale to doskonalenie warsztatu nie może być w sprzeczności z charakterem i naturalnymi predyspozycjami danej osoby.
W niedzielnej (4 maja) audycji w TVN24 Eryk Mistewicz stwierdził, że podczas swojego orędzia Donald Tusk ułożył ręce w geście imitującym trzymanie noworodka. Powiedział też, że taki sygnał dobrze został przyjęty przez podświadomość rodaków. W tej sytuacji znaczna konsternacja pozostałych obecnych w studio miała pełne uzasadnienie. Red. Kalczyńska – prowadząca ten program zachichotała mówiąc: „Coś takiego, noworodka?”. Zdumiona Lena Kolarska-Bobińska zapytała z trudem, choć ironicznie i po profesorsku: „To pan już dotarł do podświadomości?”. Gadulstwo red. Kalczyńskiej umożliwiło ochłonięcie, do pewnego stopnia, red. Janeckiemu, który, może trochę złośliwie, zaczął mówić o Wielkanocy i kurczaczku: mieszcząc się mimowolnie w stylistyce narzuconej przez Mistewicza.
Gdyby to był cały intelektualny dorobek Mistewicza w czasie tej rozmowy, można by to skwitować wzruszeniem ramion i śmiechem. Ale on uznał najwidoczniej, że najważniejszą cechą skutecznej wypowiedzi jest kierowanie się zasadą: nieważne co się mówi, ale jak się mówi i głosił ex cathedra, że: „żyjemy w czasach post polityki”, nie ma polityki, „która zarządza problemami społecznymi, gospodarczymi, wojskowymi czyli tej polityki dziewiętnastowiecznej, przecież nic złego się nie stanie czy premier będzie tego chciał czy nie… to Komisja Europejska mówi…premier musi (tylko) opowiedzieć fascynujące story i osiągnąć 60% poparcia i je utrzymywać”. Nieśmiałe pytanie red. Kalczyńskiej: „To po co nam rząd?” – pozostało bez odpowiedzi.
Enuncjacje Mistewicza te przytoczone i dalsze, które miały podobny poziom, sprowadzały się do wniosku, że we współczesnej polityce liczy się wyłącznie opakowanie, a zawartości nie ma lub jest nieważna. Prof. Kolarska-Bobińska mówiąc do niego: „Pan żyje w świecie wykreowanym przez specjalistów od marketingu – oprócz tego są ludzie, którzy mają poglądy” nie do końca miała rację. To świat kreowany przez niego, dla siebie samego, całkowicie oderwany od rzeczywistości. To wirtualny świat, w którym „sprzedaje się” każdy polityk wyłącznie dzięki spindoktorom, to fantazja, w której politycy nie mają żadnych innych obowiązków poza utrzymaniem lub zdobyciem popularności – nie są więc oceniani na podstawie swoich faktycznych dokonań, więc mogą ich nie mieć.
Dystansując się po trosze od swoich wypowiedzi, we wpisie pod komentarzem red. Gałązki Mistewicz odsyła do swojej publikacji w Dzienniku, która ma być precyzyjniejsza. Ale znajdujemy tam to samo: grill, meteo i noworodek.
Podczas rozmowy w studio TVN24 wystąpił ciekawy mechanizm. Nonsensowne twierdzenia Mistewicza zmusiły jego interlokutorów do wypowiedzi na temat branży, o której mają raczej słabe pojęcie i to wypowiedzi celnych w tej sytuacji – wystarczyła szczypta zdrowego rozsądku. Np. Kolarska-Bobińska stwierdziła: spindoktorzy sobie, a badania i polityka sobie. Tyle tylko, że najwyraźniej ukształtowała sobie pogląd na temat środowiska PR na podstawie wypowiedzi usłyszanych przez nią w czasie programu i popadła w rażące uproszczenie (lepsza by była liczba pojedyncza).
Red. Kalczyńska okazała się natomiast odporna na taki wpływ wypowiedzi Mistewicza i powiedziała (rozszerzając długą listę nonsensów powtarzanych i wygłaszanych przez część dziennikarzy i polityków nt. PR), że: „specjaliści PR mówią, że dobre orędzie jest jak reklama”. Widocznie znamy różnych specjalistów: nie słyszałem takich opinii w naszym środowisku i mam nadzieję, że nie usłyszę. Ale Erykowi Mistewiczowi, chyba się taki pogląd spodobał, bo nie protestował.
Czemu mają służyć tak dalece nieprofesjonalne – najdelikatniej mówiąc – wypowiedzi osoby, która przedstawia się jako specjalista ds. „marketingu” politycznego, nie wiem. Przez moment pomyślałem o „fatycznej funkcji mowy” red. Janeckiego. Ale tu nie mamy do czynienia wyłącznie z zabiegiem podtrzymania kontaktu, próbą zwrócenia na siebie uwagi – to dezinformacja na temat skomplikowanej dyscypliny, jaką jest PR. Czy jest to dezinformacja świadoma? Wątpię…
Piotr Bielawski
bielawski2@wp.pl