„Zabawy z wizerunkiem nie na wiele się zdadzą, jeśli ludzie nie dostrzegą, że coś się ruszyło” – to zdanie, które odnalazłem w jednym z artykułów, powinno być mottem dla wszystkich, którzy zajmują się obecnie zagadnieniem wpływu PR na politykę (i na odwrót). W wielu ostatnich publikacjach pojawiają się bowiem tezy, że rządzenie krajem skupia się tylko na działaniach określanych jako PR-owskich. Opozycja krytykuje koalicję za prowadzenie polityki „uśmiechów przy grillu”, koalicja – opozycję, za uprawianie demagogii mającej poprawić jej wizerunek (poparcie w sondażach).
Oczywiście, uprawianie polityki to w olbrzymim stopniu korzystanie z narzędzi z arsenału marketingu politycznego (PR-u), który już w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku osiągnął obecną postać. Tworzą go trzy zasadnicze elementy: zastosowanie komercyjnej reklamy w dziedzinie polityki, wykorzystanie badań opinii publicznej dla potrzeb walki politycznej oraz wykorzystanie telewizji, jako najważniejszego medium w komunikacji z wyborcami.
Mimo, iż z każdym rokiem elementy te wykorzystywane są w polskiej polityce w coraz większym stopniu i coraz bardziej profesjonalnie, trzeba pamiętać, że aby nakręcić spot reklamowy trzeba mieć co i kogo w nim pokazać, aby pytać wyborców o ich zdanie – musi się najpierw pojawić temat tych badań, a telewizja musi mieć co pokazywać w swoich serwisach informacyjnych.
Dlatego też, aby „ludzie zauważyli, że coś się ruszyło”, coś rzeczywiście „ruszyć się” musi. A to „coś” musi mieć konkretny wymiar. Już dwie kampanie temu pojawiło się na polskiej scenie politycznej hasło: „chodniki zamiast polityki”, które bardzo dobrze oddaje oczekiwania wyborców wobec ich reprezentantów sprawujących władzę.
Oczywiście media można karmić, czymś, co obecnie zyskało nazwę – „wrzutki”, ale są one tylko erzazem prawdziwych zdarzeń i działań. Tego typu „tematy” żyją bardzo krótko, a ich efekt polityczny jest krótkotrwały i wątpliwy.
Przykład Kazimierza Marcinkiewicza pokazuje, że w oparciu o „czysty PR” można funkcjonować na scenie politycznej i zdobyć dużą popularność, ale nie zapewnia to władzy. Wcześniej czy później wyborcy zaczynają pytać o konkrety, a w tej dziedzinie były premier ma niewiele do powiedzenia.
Rząd PiS, także ten kierowany już przez Jarosława Kaczyńskiego, stawiał na działania spektakularne w zakresie polityki, ale mało konkretne w wymiarze gospodarczym. W ten sposób utracił liczny elektorat – przede wszystkim ludzi młodych i przedsiębiorczych, którzy oczekiwali przede wszystkim rozwiązań zmierzających do poprawy ich sytuacji materialnej i możliwości rozwoju zawodowego. Mało obchodził ich „Układ” i inne tego typu hasła, które były podstawą działań promocyjnych ówczesnej ekipy. Bardziej cieszył (ale też umiarkowanie) ich fakt, że ten rząd nie dotykał się do gospodarki – bo przykłady mianowania „swoich” prezesów w NBP czy PZU pokazały, że jest w stanie dużo w tej materii zepsuć. Podobnie jest i teraz z rządem PO.
Niezależnie od sympatii dla ugrupowania Donalda Tuska wyrażonego przez elektorat w ostatnich wyborach, Polacy zaczynają już czuć zniecierpliwienie związane z brakiem „konkretów”, którymi mógłby pochwalić się ten rząd. To widać po wynikach ostatnich sondaży. „Polityka uśmiechów” i deklaracje, że „już w najbliższym czasie…” przestają wystarczać. Mniej lub bardziej skuteczny PR nie jest w stanie zaspokoić, rozbudzonych w trakcie kampanii, oczekiwań wyborców. A ci zaczynają już pytać o „konkrety” – a o nich na razie głucho. Bez nich, przy kolejnych wyborach „zabawy z wizerunkiem na niewiele się zdadzą”.
Wojciech K. Szalkiewicz