poniedziałek, 23 grudnia, 2024
Strona głównaPublikacjeMarcin Prokop w wywiadzie dla PRoto.pl: nastał czas medialnych kombajnów

Marcin Prokop w wywiadzie dla PRoto.pl: nastał czas medialnych kombajnów

PRoto.pl: „Poza pracą w telewizji, dziennikarz obecny jest na Facebooku, Snapchacie, Twitterze i blogu. Dziś nie da się inaczej” – stwierdził niedawno Jarosław Kuźniar w rozmowie z portalem gazeta.pl. Pan też by się podpisał  pod tymi słowami? 

Marcin Prokop, dziennikarz, założyciel agencji „PowerSpeech.pl”: Owszem, da się. Przykładem jest choćby moja współprowadząca w DDTVN Dorota Wellman, która nie ma konta ani fanpage’a na żadnym portalu społecznościowym, a doskonale funkcjonuje w medialnej przestrzeni.  Ja również powściągliwie traktuję media społecznościowe. Jestem przeciwnikiem nadobecności w Sieci, zwłaszcza w sytuacji, kiedy ilością swoich aktywności zaczyna się przykrywać ich jakość. Kompulsywne wrzucanie czegokolwiek, byle często, nie wnosi kompletnie niczego do wizerunku dziennikarza, poza tym, że przypomina o jego nazwisku. A jeśli odczuwa on potrzebę nieustającego przypominania o swoim nazwisku to znaczy, że albo ma za niską samoocenę albo za duże ego. Jest na dziennikarskim rynku kilka postaci, które zdają się przykładać większą wagę do bycia w internecie niż skupienia na macierzystym medium. Moim zdaniem to rozmywa siłę rażenia ich wypowiedzi oraz opinii. Wyjątkiem są osoby, które mają światu wiele do powiedzenia, a nie dysponują regularnie inną medialną tubą niż internet. Takim przykładem jest choćby Andrzej Saramonowicz, który z facebookowego walla uczynił niemal regularną, codzienną gazetę, śledzoną przez tysiące odbiorców.

PRoto.pl: To taki wstęp do hipotezy, że dzisiaj dziennikarze, budując swoją markę osobistą, szukają też innego miejsca niż macierzysta redakcja. To jeden (oprócz wyraźnego trendu na coaching) z powodów założenia agencji PowerSpeech.pl?

M.P: Z pewnością nastał czas dziennikarzy wielodyscyplinarnych, takich medialnych kombajnów, odnajdujących się swobodnie w różnych dziennikarskich formach. Ta konwergencja odbywa się zresztą już od jakiegoś czasu, a jej przykładem są takie osoby jak Marcin Meller, Bartek Węglarczyk albo Szymon Hołownia, zacierający granice między tzw. poważnym dziennikarstwem, pop-dziennikarstwem oraz zwykłą rozrywką. Teraz do tego grona dołączył wspomniany Jarek Kuźniar. Zaryzykuję twierdzenie, że byłem jednym z pionierów tego zjawiska. Zawsze robiłem w mediach po kilka rzeczy jednocześnie, nie przejmując się fukaniem konserwatystów, którzy oburzali się, że na przykład łączenie funkcji redaktora naczelnego „Filmu”, prowadzenie śniadaniowego programu w telewizji i jeszcze występowanie w roli konferansjera na eventach to łamanie jakiegoś wydumanego etosu.

Gdybym był złośliwy, powiedziałbym, że łamaniem etosu nie jest dla mnie łączenie różnorodnych funkcji, zwłaszcza, jeśli potrafi się znaleźć między nimi synergię, ale branie przez rzekomo poważne media kasy za przychylność wobec konkretnych produktów oraz postaci albo siedzenie w kieszeni jednego, główego reklamodawcy, typu SKOK, bez którego dane medium nie istnieje. Jeśli ktoś mi dzisiaj opowiada bajki o „niezależnym dziennikarstwie”, to pytam – niezależnym od kogo i od czego? 

Wracając jednak do Pani pytania, nie widzę niczego zdrożnego w tym, że dziennikarze rozglądają się za różnymi sposobami na spożytkowanie swoich talentów i możliwości, bo wiem, że po pierwsze często duszą się w macierzystych redakcjach, niepozwalających realizować ich wszystkich ambicji, a po drugie legendy o bajońskich zarobkach w mediach są grubo przesadzone, może poza kilkoma supergwiazdami, więc żeby jakoś pospinać swój wielkomiejski lajfstajl, podlewany drogim macchiatto w modnych kawiarniach, większość dziennikarzy musi na różne sposoby kombinować. Przepraszam, próbuję nie być sarkastyczny. Opowiadam o tym wszystkim dlatego, że kontekst dzisiejszych mainstreamowych mediów, które między innymi z powyższych powodów przestają być autorytetem i drogowskazem dla znacznej części bardziej świadomych odbiorców, stał się jednym z puntów wyjścia do założenia agencji mówców Powerspeech.pl. Ideą tej agencji jest zebranie w jednym miejscu ludzi, którzy swoim niepodważalnym doświadczeniem, wiedzą i kompetencją dają świadectwo jakiejś prawdzie, sprawdzonej w praktyce. Nie snują teoretycznych hipotez, nie dzielą się wiedzą akademicką, tylko stają przed gronem ludzi, często z innej branży i opowiadają o sprawdzonych przez siebie sposobach na osiąganie celów, na motywowanie się, pokonywanie przeszkód, samodoskonalenie i tak dalej. Robią to w taki sposób, żeby na przykład sala pełna neurochirurgów, mierzących się każdego dnia ze stresem i ryzykiem, była w stanie przełożyć na swoje doświadczenia praktykę Krzysztofa Hołowczyca, który doświadcza tych samych wyzwań, tylko w zupełnie innej branży. To są bardzo konkretne spotkania, nastawione na jasno zarysowany temat, wynikający z czyjejś specjalizacji.   

Naszym celem, jako agencji, nie jest sprzedawanie modnych ostatnio, generycznych wykładów motywacyjnych, trącących sekciarstwem. Nie chodzi nam o przekonywanie, że każdy może wszystko i nawet człowiek bez nóg może zostać skoczkiem w dal, bo to są w większości bzdury. „Ersatz” religii, kokaina dla mas, ćpających złudne przekonanie, że po wysłuchaniu takiego wykładu ich życie magicznie zmieni się na lepsze, bo ktoś ich przez godzinę dowartościował. A potem wracają do swojej rzeczywistości i widząc, że ziemia nagle nie zaczęła się kręcić w drugą stronę,  przychodzą na kolejny wykład swojego guru, aplikując sobie następną działkę uzależniającego prania mózgu. Ktoś bardzo trafnie nazwał tego typu wykłady jedzeniem pustych kalorii. Większość z nich to forma manipulacji, której twórcy zarabiają na ludzkiej naiwności i potrzebie nadania sensu swojemu życiu, podobnie jak wróżki. Przy okazji, nacierając się swoim gwiazdorstwem, ewidentnie podniecając się zasłuchanymi tłumami pod sceną, jak bohater grany przez Toma Cruise’a w „Magnolii”. Oczywiście są też wyjątki, ale im bardziej rozwija się ten rynek, tym więcej będzie na nim szarlatanów.

PRoto.pl: Zaprosił Pan do współpracy m.in. Artura Kurasińskiego, gen. Romana Polko, Pawła Potoroczyna – a więc specjalistów w swojej dziedzinie. To ciekawa przeciwwaga względem tego, do czego media nas niestety przyzwyczaiły. Z  reguły w roli ekspertów (m.in. w telewizjach śniadaniowych)  występują celebryci: Marcin Mroczek wypowiada się o kursie franka,  temat mamy Madzi z Sosnowca komentuje Katarzyna Cichopek. Nie irytuje to trochę Pana?

M.P: To kolejny powód powołania agencji, składającej się z samych specjalistów w swoich dziedzinach, a nie celebrytów znanych z tego, że są znani. Oczywiście część naszych mówców to osoby powszechnie znane, choćby Szymon Hołownia albo Beata Sadowiska, ale to nigdy nie jest główne kryterium podjęcia współpracy z taką osobą. Najważniejsza jest kompetencja w dziedzinie, w której dany mówca ma występować. Dlatego na przykład Hołownia  nie opowiada o życiu znanego pana z telewizji i że każdy może nim zostać, tylko o tym, jak zbudować coś z niczego, jak stworzyć od zera działającą strukturę w niesprzyjających, często wrogich okolicznościach, jak nią zarządzać i rozwijać mimo przeciwności. Dlaczego się na tym zna? Bo od kilku lat z powodzeniem powołuje do życia kolejne fundacje, funkcjonujące w Afryce, jest w ich działalność bardzo mocno osobiście zaangażowany, realizuje przy okazji szalenie ciekawe pomysły crowdfundingowe, zbiera niezwykłe doświadczenia, którymi może się dzielić z pierwszej ręki. Każdy z naszych mówców to nie tylko kompetentne źródło wiedzy, ale i osobowość, potrafiąca tę wiedzę w atrakcyjny, porywający sposób przekazać. Sam profesorski tytuł nam nie wystarczy. Jeśli ktoś chce z nami współpracować, musi umieć pracować z publicznością. Bo dzisiejszy odbiorca, wychowany na jednozdaniowych memach, jest bardzo wymagający i szybko się nudzi.

PRoto.pl: Zastanawiam się właśnie czy eksperci sami nie są sobie winni. Jeśli już są zapraszani do studia telewizyjnego, to nie są przykładnymi mówcami. Mówią w zbyt naukowym stylu, zapominając, że widz oczekuje prostego i spójnego przekazu. 

M.P: Właśnie poddała mi Pani pomysł na następny biznes – agencję medialnych ekspertów. Rzeczywiście, tych naprawdę sensownych jest jak na lekarstwo, dlatego pojawiają się w różnych telewizjach niemal przez cały czas. Wydawcy programów chcą czuć się bezpiecznie, więc zamiast eksperymentować i wyszukiwać nowe nazwiska, licząc się z ryzykiem, że taka osoba na wizji położy program, dzwonią do tych, którzy sprawdzili się w boju. Wielu z nich zresztą stało się przez to prawdziwymi gwiazdami, choćby Małgosia Ohme, Maria Rotkiel, Robert Rutkowski czy niezatapialny Zbigniew Lew-Starowicz.

PRoto.pl: A może jednak to media coraz bardziej się tabloizują i dla specjalistów tam miejsca nie ma? I Ci, którzy są tego coraz bardziej świadomi szukają już innej drogi, tworząc portale podróżnicze czy agencje. Wyobraża Pan sobie życie bez telewizji? 

M.P: Żyję bez telewizji. Nie mam w domu działającego telewizora. To, co mnie interesuje, oglądam w internecie albo płatnych serwisach filmowych. Szewc bez butów chodzi. A jeśli pyta mnie Pani, czy wyobrażam sobie życie bez robienia telewizji, odpowiedź również jest twierdząca. Bardzo lubię to, co robię, bywają momenty, że się w tym nawet na nowo zakochuję, jak choćby podczas ostatniej wyprawy do Korei Południowej, gdzie nakręciłem film dokumentalny dla TVN Style. Ale telewizja nie jest jedynym sensem mojego życia i pracy. Mam tysiąc pomysłów na to, co mógłbym robić poza nią. Część – jak choćby Powerspeech.pl – realizuję, część odkładam na półkę, z braku czasu. Albo rozdaję pomysły znajomym. Parafrazując Szymona Hołownię, święcie wierzę w życie pozatelewizyjne. Nie oznacza to jednak, że chciałbym się z tym medium szybko rozstać. To dla mnie nadal duże wyzwanie i fabryka adrenaliny, zwłaszcza programy na żywo. Kręci mnie to, po prostu.

PRoto.pl: A z konferansjerki też mógłby Pan zrezygnować? Po wielu wywiadach z Panem można odnieść wrażenie, że Pan to naprawdę lubi.  

M.P: Uwielbiam. Kontakt z publicznością na żywo, oko w oko, bez wsparcia wszystkich telewizyjnych systemów wspomagaczy, typu reżyser mówiący do ucha albo przerwa reklamowa, na którą można zejść w razie awarii, to dla mnie najtrudniejsza forma publicznego funkcjonowania i zarazem największe emocje. A przy okazji ciągły sprawdzian, poligon warsztatu. Wiele z tych wystąpień polega na improwizacji, bieżącym wyczuwaniu publiczności, wchodzeniu z nią w spontaniczne relacje, animowaniu zmieniającego się nastroju. Nie wystarczy być dobrym szołmenem, trzeba być przy okazji niezłym psychologiem, aktorem, kelnerem, a czasami wariatem. W Polsce naprawdę dobrze robi to zaledwie kilka osób. Nie chcę wyjść na nieskromnego bufona, ale niektórzy twierdzą, że mogę aspirować do tego grona, co jest dla mnie dużym komplementem. Bo jeśli ktoś radzi sobie dobrze na evencie, to nie ma takiej medialnej sytuacji, której by nie ogarnął. Prowadzenie jakiegokowiek programu to przy tym naprawdę pikuś.  

 

Rozmawiała Magdalena Wosińska

Poprzedni artykuł
Następny artykuł

ZOSTAW KOMENTARZ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj