PRoto.pl: W jaki sposób doszło do zdementowania podanej przez newsweek.pl informacji na temat zbiórki pieniędzy w Pekinie, skoro okazała się prawdziwa?
Adrian Kubicki, p.o. rzecznika LOT: Sprawa jest prozaiczna: taką informację otrzymaliśmy od pracownika, który jest jedynym przedstawicielem LOT-u w Pekinie.
PRoto.pl: Chodzi o tego samego człowieka, który organizował zbiórkę?
A.K.: Tak, to jest osoba, która jest naszym Station Managerem (osobą reprezentującą LOT za granicą i dbającą o bezpieczeństwo i jakość obsługi pasażerów – przyp. red.).
Czytaj więcej:
LOT przeprasza za pracownika, który zbierał pieniądze na naprawę samolotu
Co do pańskiego pytania: nie zostaliśmy w żaden sposób poproszeni o komentarz przez dziennikarzy Newsweeka przed opublikowaniem tekstu o zbiórce. Zostaliśmy za to skonfrontowani z informacjami już po ich publikacji. Stanowisko LOT-u, które pojawiło się w artykule, pochodzi z depeszy PAP-u i w ogóle nie odnosiło się do zbiórki, tylko do usterki samolotu.
Naturalnym krokiem było więc skonfrontowanie informacji Newsweeka z informacjami naszego przedstawiciela w Pekinie. Ten im zaprzeczył – choć przyznał, że płacił gotówką za części maszyny, to nie potwierdził, że pobrał pieniądze od pasażerów. Na tej podstawie przekazywaliśmy pytającym nas o sprawę dziennikarzy nasze dementi.
PRoto.pl: Kiedy więc LOT się dowiedział, że zbiórka jednak miała miejsce?
A.K.: Z pracownikiem rozmawialiśmy kilkakrotnie. Dopiero w którejś z rozmów przyznał, że taka sytuacja miała miejsce. Tłumaczył, że poprosił wąskie grono pasażerów – cztery osoby – które znał z poprzednich lotów i którym w tamtym momencie zaufał. Uznał, że pożyczenie od nich pieniędzy to najszybszy sposób na rozwiązanie problemu. Z naszej perspektywy był to błąd, choć pracownik chciał, by pasażerowie opóźnionego z powodu usterki lotu mogli jak najszybciej znaleźć się w Warszawie.
Tak czy inaczej, gdy nasz przedstawiciel potwierdził w końcu informację o zbiórce, poprosiliśmy go o wskazanie pasażerów, którzy dali mu swoje pieniądze, i zorganizowaliśmy w Warszawie spotkanie z wysokiej rangi członkiem zarządu. Wiceprezes LOT-u Maciej Wilk przeprosił pasażerów za niedogodności, zwrócił pieniądze i w geście podziękowania wręczył vouchery na darmowy przelot.
PRoto.pl: Co Pan, jako szef działu komunikacji LOT-u, sądzi o zaistniałej sytuacji?
A.K.: Z jednej strony, jak każda firma ufamy swoim przedstawicielom i musimy polegać na informacjach, które od nich otrzymujemy. W tym przypadku miała jednak miejsce próba wybielenia własnych czynów, najprawdopodobniej z powodu strachu przed konsekwencjami.
Z drugiej strony Newsweek nie poprosił nas o komentarz przed publikacją, a sam tekst zawierał sformułowania w rodzaju „cicha taca”, które nie były odzwierciedleniem stanu faktycznego. Choć Newsweek tłumaczył nam w późniejszej rozmowie, że ten rzeczownik to „licentia poetica”, to tak czy inaczej sytuację w Pekinie trudno moim zdaniem nazywać „zbiórką” – pracownik LOT-u zwrócił się jedynie o pomoc do czterech pasażerów, których znał z wcześniejszych podróży i którym zaufał. To, że nie powinien tego robić, już wspomniałem.
Warto zauważyć, że rola Station Managera wiąże się z bardzo dużą autonomią – jest on jedynym przedstawicielem firmy na danym lotnisku i niejednokrotnie, choćby ze względu na różnicę czasu, musi podejmować samodzielnie ważne decyzje operacyjne. Pracownik w Pekinie ma wieloletnie doświadczenie pracy w LOT.
Jest nam tym bardziej przykro z powodu zaistniałej sytuacji. Nawet jeśli intencje naszego przedstawiciela były dobre, a podjęcie decyzji o zbiórce wynikało z jakiegoś impulsu, to i tak nic nie usprawiedliwia proszenia o wsparcie finansowe pasażerów.
PRoto.pl: Czy zostały wyciągnięte wobec niego jakieś konsekwencje?
A.K.: Przede wszystkim wciąż wyjaśniamy z Boeingiem, dlaczego nasz przedstawiciel musiał płacić gotówką za sprzęt, a z samym pracownikiem dlaczego nie był na to przygotowany. Chcielibyśmy, by wyjaśnił zaistniałą sytuację do końca. Konsekwencje muszą zostać wyciągnięte.
Rozmawiał Maciej Przybylski