„Według wstępnych danych w styczniu 2020 roku ceny towarów i usług konsumpcyjnych wzrosły o 4,4 proc. w porównaniu z analogicznym miesiącem ubiegłego roku. W stosunku do poprzedniego miesiąca ceny towarów i usług wzrosły o 0,9 proc.” – poinformował niedawno Główny Urząd Statystyczny. W grudniu 2019 roku inflacja wyniosła 3,4 proc., czyli była niższa aż o 1 pkt proc.
Tak szybki wzrost cen w naszym kraju ostatnio miał miejsce w grudniu 2011 roku, a więc dziewięć lat temu. W tym czasie odzwyczailiśmy się trochę od rosnących kosztów wyżywienia i utrzymania, a nawet od lipca 2014 roku do listopada roku 2017 mieliśmy do czynienia z nieznanym wcześniej w polskiej gospodarce zjawiskiem, przeciwieństwem inflacji – deflacją, która oznaczała spadek cen towarów i usług. Jednak wygląda na to, że możemy o niej na długo zapomnieć, bo rosną ceny żywności, koszty energii, płace (w tym i minimalna), nieprzerwanie płynie strumień pieniędzy z tzw. rządowych transferów socjalnych itd. To wszystko powoduje, że za wszystko musimy płacić coraz więcej.
Inflacja ma różne źródła, w tym także polityczne. Bowiem to politycy kształtujący politykę gospodarczą państwa w dużym stopniu decydują co drożeje, a co nie. Dlatego też i inflacja jest elementem walki wyborczej.
Chociaż wiele mówiło się o niej w kampaniach na początku lat 90., „gwiazdą” polskiej sceny politycznej stała się 12 października 2007 roku, podczas telewizyjnej debaty pomiędzy Jarosławem Kaczyńskim a Donaldem Tuskiem, zorganizowanej w ramach kampanii przed wyborami parlamentarnymi. Wtedy to lider opozycyjnego PO zapytał prezesa PiS, a jednocześnie premiera, o to, ile kosztują podstawowe produkty: chleb, ziemniaki, kurczaki, jabłka, gaz ziemny i benzyna: „Czy pan premier wie, o ile wzrosły te ceny w czasie dwóch lat waszych rządów?”. Niestety ten nie był przygotowany na takie pytanie i został „wypunktowany” przez przeciwnika, który wymienił, o ile w „okresie styczeń 2006 – lipiec 2007” wzrosły poszczególne ceny: „chleb – 15 proc., ziemniaki – 33 proc., gaz – 21 proc., jabłka – 83 proc. i kurczaki – 56 proc.”. W ten sposób Tusk zaprezentował się jako polityk znający problemy zwykłych ludzi, a operując konkretnymi wartościami, stwarzał wrażenie, że mówi o konkretach, co podniosło wartość jego wypowiedzi.
To pytanie o wzrost cen było jednym z kluczowych, na których „poległ” w tej debacie J. Kaczyński, a tym samym i jedną z przyczyn przegranych przez PiS wyborów i utraty władzy w 2007 roku. Dlatego weszło do arsenału marketingu politycznego jako tzw. „chwyt Tuska”.
Stąd też wiosną 2011 roku, przed kolejnymi wyborami parlamentarnymi, prezes opozycyjnego wówczas PiS, w otoczeniu partyjnych kolegów i mediów wybrał się na „normalne zakupy”. W słynnym już „koszyku Kaczyńskiego” znalazło się wtedy siedem produktów: ziemniaki, jabłka, cukier, pierś z kurczaka, chleb, dziesięć jaj i mąka. Razem polityk za swoje zakupy zapłacił 55,6 zł.
W tym „wypadzie do osiedlowego spożywczaka” nie chodziło jednak o uzupełnienie domowych zapasów, ale o to, by zarzucić ówczesnemu premierowi D. Tuskowi, że za jego rządów ceny żywności wzrosły ponad dwukrotnie. „To jest wina polityki, którą prowadzi Tusk. Można powiedzieć, że to jest jego wina” – mówił wówczas J. Kaczyński (stąd wywodzi się pojęcie „wina Tuska”). Pytany wówczas przez dziennikarzy, dlaczego nie poszedł do tańszej Biedronki (jak wyliczyli dziennikarze, łączna cena wszystkich produktów z „koszyka Kaczyńskiego” wynosiłaby w tej sieci niecałe 35 zł), odpowiedział: „Moglibyśmy iść do Biedronki, ale Biedronka to jest sklep dla najbiedniejszych”.
Od tego czasu „koszyk” ten stał się politycznym „indeksem inflacyjnym”. I co pewien czas politycy i dziennikarze porównują ceny towarów, które do niego trafiły.
Jesienią 2019 roku za swoje zakupy prezes PiS zapłaciłby 47,9 zł, czyli o 7,7 zł mniej niż osiem lat wcześniej. Jednak nie wszystkie produkty w tym czasie staniały, na przykład o ponad 60 proc. droższe były wówczas ziemniaki. O ponad połowę tańszy był natomiast cukier. Jednak przeprowadzone w tym czasie porównanie cen produktów z „koszyka Dudy” wypadło zdecydowanie gorzej dla rządu Zjednoczonej Prawicy.
W marcu 2015 roku ówczesny kandydat na prezydenta Andrzej Duda wybrał się na Słowację, żeby porównać w sklepach ceny w euro z cenami w złotówkach. Robiąc takie same zakupy po obu stronach granicy chciał udowodnić Polakom, że przyjęcie przez nasz kraj euro oznaczałoby, iż będzie drożej.
Dlatego też tak zwane podstawowe zakupy zrobił i w Biedronce w Milówce na Żywiecczyźnie. Na rachunku, który pokazywał później dziennikarzom i opublikował w mediach społecznościowych, widniały: olej, karton soku pomarańczowego, pół bochenka krojonego chleba, 30 jajek, kilo cukru, litr chudego mleka, jajko niespodzianka, pudełko margaryny, paczka żółtego sera. Całość warta – 37 zł 2 gr (na Słowacji 13,29 euro, czyli ok. 54 zł).
Jesienią 2019 roku rachunek za te same produkty, w tym samym sklepie opiewał już na 46 zł i 41 gr (ale tylko dzięki 4 zł rabatu za kartę Moja Biedronka). W lutym 2020 roku za „koszyk Dudy” trzeba było zapłacić już 47 zł 16 gr. Oznacza to, że ceny podstawowych produktów przez pięć ostatnich lat rządów PiS wzrosły o prawie 30 proc.
Nie bez przyczyny już na początku grudnia, przemawiając podczas spotkania z mieszkańcami Nowego Miasta Lubawskiego, prezydent mówił: „Proszę państwa, ceny rosną. Ja sobie zdaję z tego sprawę, że ceny rosną. Ale musicie mieć państwa świadomość, że jak rosną wynagrodzenia, to niestety rosną też i ceny”. Kilka dni temu w Turku na swoim wiecu kandydat na prezydenta również poruszył tę kwestię. „No proszę państwa rosną, ale chcę państwa uspokoić. Wiele z nich rośnie tylko przejściowo” – i aby przekonać wyborców, że zna problemy zwykłych Polaków dodał: „Też płacę rachunki w domu w Krakowie, za mieszkanie, w którym mieszka nasza córka”. Dla wzmocnienia efektu perswazyjnego A. Duda zrobił zakupy w jednym z małych sklepów spożywczych w okolicach Turku. Tym razem jednak jego sztab nie zdecydował się na upublicznienie paragonu z kasy (według dziennikarzy, kupił m.in. pół bochenka chleba i pasztetową). Nic dziwnego.
Jeżeli dynamika wzrostu cen towarów i usług w naszym kraju nie spadnie (a ekonomiści raczej się tego nie spodziewają), to jednym z głównych tematów obecnej kampanii prezydenckiej może być inflacja lub „drożyzna spowodowana działaniami rządu”, jak już twierdzi opozycja. Niewątpliwie zauważył to już sztab prezydenta Dudy. Otwarte pozostaje natomiast pytanie, czy uda mu się znaleźć skuteczną kontrę na „chwyt Tuska”.
Dr Wojciech K. Szalkiewicz