Były rzecznik prasowy MON Jarosław Rybak wspomina na łamach Polski Zbrojnej o złej prasie, jaką cieszył się na początku Rosomak. Jak dodaje niewiele brakowało, aby próba poprawy opinii o tym transporterze zakończyła się spektakularną wpadką.
„Dzieciństwo” Rosomaka w naszej armii było trudne i wynikało w dużej mierze z czarnego PR. Powszechnie mówiło się o słabym pancerzu transportera. Jeden z tygodników nazwał go nawet jeżdżącą trumną. Wizerunkowo sytuacja była kryzysowa, tymczasem pojazd miał trafić do Afganistanu” – pisze Rybak. Aby zmienić tę opinię autor tekstu postanowił zaprosić wybranych dziennikarzy na testy poligonowe pojazdu. „Sporo ryzykowaliśmy. Nie było bowiem pewności, czy wszyscy dziennikarze dostosują się do obostrzeń: zobaczą próby, ale nie opiszą szczegółów. Przede wszystkim nie mieliśmy pewności, czy Rosomak wytrzyma ostrzał. Kalkulując ryzyko, zdecydowaliśmy jednak, że warto podjąć wyzwanie” – przyznaje były rzecznik MON. Załatwiono wszystkie formalności (aby dziennikarze mogli obserwować próbę balistyczną musieli mieć imienną zgodę od dowódcy wojsk lądowych, szefa Służby Kontrwywiadu Wojskowego i ministra obrony narodowej).
Gdy autobus z dziennikarzami dojechał do poligonu okazało się, że dowodzący próbą nic nie wiedział o pomyśle i nie wpuścił nikogo za bramę. Próby rozmowy z oficerem przypominały dyskusję ze ścianą. Zirytowani dziennikarze byli przekonani, że coś się stało. Zaczęli przygotowywać newsy na temat tajemniczego problemu z Rosomakiem. Dopiero po dłuższym czasie udało się nawiązać kontakt z dowódcą wojsk lądowych. Wystarczył jeden jego telefon i bramy poligonu błyskawicznie się otworzyły” – wspomina Rybak. Na koniec prób ostrzelany Rosomak podjechał do dziennikarzy. Jak czytamy, od tego momentu przestały pojawiać się publikacje o rzekomo słabym opancerzeniu pojazdu. (ks)