„Świat dziennikarski śledzi z uwagą afery związane z PR-owymi firmami, które oskarżono o manipulowanie mediami na zlecenie. Nie chcę się pchać między ostrza potężnych szermierzy i rozstrzygać, które z tych oskarżeń są prawdziwe, a które nie – chciałbym tylko zwrócić uwagę (…) jak fałszywe były nadzieje na to, że internet przyniesie większą przejrzystość działania mediów” – pisze Wojciech Orliński w Dużym Formacie Gazety Wyborczej.
Jak zauważa autor, powołujący się na esej „Katedra i bazar” Erica Raymonda, media internetowe miały być z założenia obywatelskie. Kłamstwo i manipulacja nie miały w nich racji bytu ze względu na czujność użytkowników sieci.
„Okazuje się tymczasem, że firma public relations (nazwy tu pominę z ostrożności procesowej) może uruchomić coś udającego oddolny ruch społeczny, ten ruch może być aktywny w mediach społecznościowych. – i nikt tego nie zdemaskuje, dopóki za sprawą nie zacznie węszyć rasowy reporter, jak Cezary Łazarewicz” – pisze Orliński. I dodaje, że tysiące oczu internautów widzą mniej, niż doświadczona para oczu pojedynczego zawodowca.
Jak to możliwe, że nikt wcześniej nie zauważył, że to nie jest „oddolna akcja społeczna”, ale kampania zrealizowana na zlecenie? – pyta autor tekstu. Odpowiedź na to pytanie przeczy temu, co o internecie pisze większość autorów.
Sieć jest mniej transparentna niż media tradycyjne, dlatego o wiele łatwiej jest w niej manipulować. Twórcy serwisów społecznościowych zarabiają przecież na działaniach promocyjnych. W prasie wiadomo, kto jest autorem danej publikacji. Za swój tekst ręczy własną reputacją. Internetem rządzą zupełnie inne mechanizmy – czytamy w gazecie.
„Dałoby się to wszystko zaprojektować tak, żeby oszukaną »oddolną akcję społeczną« łatwo było zdemaskować. Ale w ten sposób te korporacje godziłyby w swoje przychody. (…) Nigdy nie wiesz, kto do ciebie przemawia – osoba podająca prawdziwe personalia czy pacynka jakiejś agencji” – podsumowuje autor. (jl)