Artur Dmochowski: Ostatnie lata należą już jednak w coraz większym stopniu do Facebooka, a nieco później Twittera. O ile pierwszy ma zasięg masowy i nastawiony jest na komunikację, o tyle drugi stanowi raczej wygodne narzędzie dla polityków i dziennikarzy, którzy mogą dzięki niemu pozostawać w stałym kontakcie. Jak można opisać wpływ tych platform na polską rzeczywistość w „realu”?
Dr Andrzej Garapich, Polskie Badania Internetu: Twitter jest, moim zdaniem, po prostu dystrybutorem SMS-ów. Natomiast z drugiej strony wydaje mi się, że Facebook traci przez swoją masowość, gdyż nie ma waloru ekskluzywności, którym cieszyły się mniejsze portale społecznościowe.
A.D.: Cała ta ewolucja i rozwój technologii, o których rozmawiamy, oraz większe znaczenie mediów społecznościowych sprawiły, że zaczęły one coraz silniej oddziaływać na politykę. W ostatnich latach mieliśmy kilka bardzo znanych tego przykładów, jak choćby rola internetu w wyborze Baracka Obamy na prezydenta Stanów Zjednoczonych czy znaczenie Facebooka w organizowaniu protestów w krajach arabskich. Czy ten związek będzie coraz mocniejszy?
A.G.: Odpowiem pytaniem na pytanie: Czy nie jest tak, że część polityki zaczyna się wprost przenosić do internetu? Że coraz mniej ważne jest to, co polityk robi w rzeczywistości, a ważniejszy staje się wizerunek, kreowany w coraz większym stopniu przy użyciu mediów, w tym internetowych? Że pewne aktywności podejmuje się wyłącznie na potrzeby medialne i internetowe? Łatwo wyobrazić sobie wiec czy konferencję, które trwają tylko do czasu ich transmitowania, a kończą się, gdy z sali wychodzą dziennikarze.
A.D.: To, w jaki sposób politycy mogą próbować wykorzystywać media społecznościowe, podobnie jak robią to z tradycyjnymi, wydaje się raczej oczywiste. Spójrzmy jednak na ich znaczenie z punktu widzenia społeczeństwa czy wyborców. Czy nie jest tak, że internet pomaga ludziom z jednej strony lepiej samoorganizować się, nawiązywać kontakty poziome, wymieniać opinie i znajdować podobnie myślących, a z drugiej – ściślej kontrolować polityków? Przecież równie łatwo można wyobrazić sobie, że na takim wiecu, gdzie polityk przerywa krótko po wyjściu dziennikarzy, pozostają na sali blogerzy, którzy o tym napiszą albo nagrają tę sytuację telefonem komórkowym i opublikują w sieci, co skompromituje takiego polityka.
A.G.: Niewątpliwie w krajach policyjnych i niedemokratycznych, jak Egipt Mubaraka czy Iran ajatollahów, internet może łączyć ludzi i ułatwiać im skrzykiwanie się i protesty. Podobnie jak w Polsce w 1979 roku, jeśli media nie oddają prawdziwego stanu opinii publicznej i poglądów ludzi na temat rzeczywistości, to ci, którzy są w opozycji czy myślą w sposób niestandardowy, mogą sądzić, że są osamotnieni. Internet może w takiej chwili odegrać rolę podobną do tej, jaką dla Polaków spełniła pierwsza pielgrzymka Jana Pawła II. Może pomóc tym ludziom się policzyć, zobaczyć, że podobnie myślących i czujących jest wielu. Media społecznościowe mogą zatem z pewnością stanowić skuteczną broń w walce z propagandą władz, głoszącą, że opozycja jest jedynie „garstką warchołów”. A to ma znaczenie nie do przecenienia, bo przecież nie ma wątpliwości, że właśnie to poczucie, że jest nas wielu, doprowadziło do wybuchu Sierpnia ’80.
A.D.: Moim zdaniem obecnie w Polsce sytuacja jest o tyle podobna, że największe media tradycyjne, telewizje i gazety, nie oddają sposobu myślenia większości społeczeństwa, lecz uprawiają propagandę sukcesu i wprost wspierają władzę. Stąd właśnie, jak wspomniałem wcześniej, pewna nadreprezentacja poglądów prawicowych w tej części internetu, która nie jest kontrolowana przez lewicowo-liberalne koncerny medialne.
A.G.: Warto wspomnieć o jeszcze jednym czynniku, który sprzyja rozwojowi mediów społecznościowych. Nawet w krajach demokratycznych i liberalnych, gdzie nie istnieje cenzura, media prezentują punkt widzenia redakcji. Tymczasem pisząc na portalu, to my sami stajemy się jego redaktorami. Internet daje więc świadomość partycypacji i zarazem wolności. Przypomnijmy ruch „oburzonych”, tak głośny na przykład w USA czy Hiszpanii, państwach, które trudno podejrzewać o cenzurowanie mediów. A jednak mainstream nie docenił znaczenia dojrzewających właśnie w mediach internetowych protestów społecznych. Kolejną sprawą są prawa autorskie, których ochrona ma podstawowe znaczenie dla mediów tradycyjnych. Dlatego tak późno zauważyły one ruch przeciwko ACTA, tak istotny z kolei dla świata internetu.
A.D.: Przejdźmy teraz do ściśle politycznej roli mediów społecznościowych, czyli ich wykorzystania w kampaniach wyborczych. Na czym polegała przełomowość pierwszej kampanii prezydenckiej Obamy w 2008 roku pod tym względem?
A.G.: Przede wszystkim organizatorom kampanii udało się niezwykle skutecznie wykorzystać Internet do zbierania funduszy. Nikt wcześniej nie sfinansował kampanii w znacznej części z internetowych mikropłatności po kilka czy kilkadziesiąt dolarów. Tymczasem Obamie udało się zebrać rekordową kwotę 745 milionów dolarów – najwięcej w historii USA – z czego aż 500 milionów właśnie za pośrednictwem internetu. Jego rywal, John McCain, zebrał znacznie mniej niż połowę tej sumy. Na fundusz Obamy wpłynęło przez internet aż sześć i pół miliona wpłat, których przeciętna wysokość wynosiła 80 dolarów. Wcześniej większość wpłat na fundusze wyborcze pochodziła od korporacji, a zatem kampania Obamy wręcz zrewolucjonizowała ten kluczowy przecież aspekt amerykańskiego systemu politycznego. Drugim przełomem było szerokie użycie mediów społecznościowych. Organizatorzy kampanii Obamy postawili na dialog pod hasłem: „Przyjdź do nas. Powiedz, co jest dla ciebie ważne”. Wcześniej komunikacja sztabów z wyborcami odbywała się głównie za pomocą listów i telefonów. Internet okazał się jednak nieporównanie skuteczniejszy, przede wszystkim ze względu na swą interaktywność. Oczywiście nie chodzi o samo stworzenie portalu, bo to można zrobić bez trudności i McCain także miał swoje strony internetowe. Ludzie Obamy potraktowali jednak tę drogę komunikacji priorytetowo i zaangażowali w internet rzeczywiście duże środki. Stworzyli profi le na 15 największych portalach społecznościowych w Ameryce, a także własną stronę, która uzyskała dwa miliony użytkowników. Zgromadzili siedem milionów adresów e-mailowych, na które wysłano w sumie w czasie 21 miesięcy kampanii miliard e-maili. Na pytania i postulaty przesyłane zawsze odpowiadano, słowem, wyborcy czuli się potraktowani poważnie i Obamie faktycznie udało się nawiązać z nimi dialog.
A.D.: Najwyraźniej sztab Obamy dobrze wyczuł historyczny moment, kiedy zarówno technologie internetowe, jak i użytkownicy sieci dojrzeli do tego, postawił na tę drogę komunikacji i w dużej mierze dzięki temu wygrał.
A.G.: Warto przy tym zauważyć, że nie były to jakieś nowe i odkrywcze pomysły, lecz raczej szerokie wykorzystanie istniejących już wcześniej. Wielu czołowych przedsiębiorców internetowych twierdzi wręcz, że najlepszą strategią w działalności internetowej jest kopiowanie. Naszaklasa.pl, jeden z ładniejszych przykładów sukcesu w sieci, nie była wcale pierwsza. Były przed nią ławka.pl czy sztambuch.pl, ale nie „zaskoczyły”. Trudno często powiedzieć, co leżało u źródeł sukcesu akurat tego, a nie innego pomysłu.
A.D.: Media społecznościowe mogą wspomóc organizację ruchu społecznego czy politycznego, ale z drugiej strony dają możliwość kontrolowania przez pracujące władze i służby specjalne działań jego uczestników i przepływu informacji pomiędzy nimi. Jak się przed tym można ochronić? Czy da się uniknąć używania mediów elektronicznych?
A.G.: Wyobraźmy sobie młodego albo dorosłego człowieka w XXI wieku, pracującego czy studiującego, mieszkającego w dużym mieście, który nigdy nie korzysta z internetu ani z poczty elektronicznej. Przecież takie zachowanie rzucałoby się w oczy i zamiast uchronić przed okiem służb, natychmiast zwróciłoby uwagę. Nie jest to więc współcześnie możliwe.
Dzisiejsze technologie kontroli są nieporównywalne z niczym, co znamy z historii. Wystarczy przecież, że przebywamy z telefonem komórkowym w pobliżu BTS, czyli nadajnika sieci, w której jesteśmy zalogowani, i już znana jest nasza lokalizacja. Innym przykładem jest to, że każde zapytanie, które wpisujemy w Google, jest odnotowywane i zapamiętywane. Głośna była niedawno sprawa wyroku skazującego w Stanach Zjednoczonych właśnie na podstawie pytań w wyszukiwarce. Chodziło o człowieka, którego żona zginęła w nie do końca wyjaśnionych okolicznościach. Miał alibi, ale śledczy podejrzewali, że to właśnie on jest sprawcą. Po kilku latach policjanci wpadli na pomysł, by przeanalizować jego zapytania w Google i znaleziono tam na tyle przekonujące dowody, na przykład pytania związane z okolicznościami śmierci tej osoby, że sąd wydał wyrok skazujący.
Fragment pochodzi z książki Artura Dmochowskiego „Jak wygrać wybory?” Wydawnictwa Słowa i Myśli