Zanim cokolwiek opublikuje się w portalach społecznościowych należy się dobrze zastanowić. Szykanowanie obecnego lub przyszłego szefa nie jest najlepszą strategią zaistnienia na Twitterze – czytamy w prdaily.com.
O kryzys w social mediach nie jest trudno. Jednak czasem sami pracownicy agencji do niego doprowadzają nieodpowiednimi wpisami. Przykładem może być specjalista od PR w Ketchum, który stwierdził na Twitterze, że prędzej by umarł niż zamieszkał w Memphis. Jedyny problem w tym, że klienci agencji, firma FedEx, pochodzili z tego miasta. Sprawa zakończyła się przeprosinami ze strony PR-owca. Także „obgadywanie” swojego niedoszłego pracodawcy nie jest najlepszym pomysłem na utrzymanie stanowiska. Chwalenie się ofertą pracy i publiczne rozważanie pozytywów i negatywów warunków pracy („okazały czek przeciwko dalekim dojazdom i nienawiści do wykonywanej pracy”) może anulować propozycję. Tak było w przypadku Connor Riley, która miał pracować u Cisco. Jednak po przeczytaniu tweeta pracodawca zrezygnował z nowego pracownika.
Czasem liczba kont może zgubić PR-owca. Pracownik agencji New Media Strategies, który obsługiwał Chryslera, pomylił konta i na profilu klienta podzielił się swoją opinią na temat korków w Detroit. Tweet został szybko wykryty przez Chryslera, który poinformował agencję i niesfornego pracownika. Morał? Należy dwa razy sprawdzać, z którego konta wysyłamy swoje komentarze. Nie tylko klienci mogą stać się ofiarą niewybrednych opinii – zdarza się, że publikujemy pracownicze „smaczki”. Jeden z redaktorów gazety w Seattle przeprowadził analizę umiejętności językowych kolegów po fachu. Post nie pozostał bez odzewu, bo jeden z pracowników odnalazł komentarz i rozesłał go po firmie. (kg)