Podczas pierwszego powakacyjnego posiedzenia sejmu Donald Tusk i jego rząd zaprezentowali różne pomysły i inicjatywy, jakie będą chcieli w najbliższym roku wprowadzić w życie. Słowem, zapowiedzieli ofensywę ustawodawczą na półtora roku przed końcem kadencji parlamentu. Nie byłoby w tym nic dziwnego, ba, byłoby to godne pochwały, a nawet podziwu, gdyby nie kontekst wyborczy, gdyby nie taki, a nie inny kalendarz wyborczy. Financial Times napisał wprost, że Donald Tusk otworzył samorządową kampanię wyborczą w Polsce od populistycznych obietnic. Bo też i jak traktować złożone zobowiązania?
W największym skrócie: Donald Tusk obiecał przede wszystkim wsparcie emerytów i rencistów poprzez waloryzację świadczeń o kwotę ok. 36 złotych brutto oraz rodziny posiadające dzieci, umożliwiając im odliczanie podwyższonej ulgi na każde dziecko, bez względu na wysokość dochodów. Padły również inne obietnice i zobowiązania, nie tylko z ust premiera. Niemal każdy członek rządu coś obiecał, do czegoś się zobowiązał. Jednak nie ma sensu bliżej przyglądać się tym obietnicom. Przez blisko trzy dni – od wyjścia na jaw, że Donald Tusk ma ogromne szanse zostać Przewodniczącym Rady Europejskiej – polskie media cytowały i analizowały te zobowiązania na różne sposoby. Warto jednak zastanowić się – z perspektywy strategicznego analizowana sposobu rozpoczęcia samorządowej kampanii wyborczej (znamy już dzień wyborów – 16.11.2014 r.) – co tak naprawdę zrobił Donald Tusk w ubiegłą środę?
Klasyczny spin – „rodzina”
Otóż tak naprawdę nastąpił klasyczny spin. To znaczy Tusk dokonał ponownego zredefiniowania najbardziej istotnych tematów, jakimi powinni zajmować się Polacy oraz polskie media w najbliższych tygodniach. Doszło do przeorientowania ram dyskursu, który od czasów afery taśmowej z czerwca br. przybierał różne kształty i to w przeważającej większości niekorzystne dla koalicji rządzącej. Potrzebne było kompletne odwrócenie (właśnie ang. spin – odwrócenie, wirowanie) wektorów zainteresowań opinii publicznej oraz znaczeń, jakie rządziły dyskursem publicznym w ostatnich tygodniach.
Właśnie owym odwróceniem klepsydry, nowym rozdaniem, zorientowaniem i zdefiniowaniem osi samorządowej kampanii wyborczej była – nieoczekiwana przez opozycję – ofensywa rządu podczas środowego posiedzenia sejmu. Jak wygląda nowa rama tej kampanii? O ile podczas eurowyborów to „bezpieczeństwo” było słowem-kluczem, tak w przypadku wyborów samorządowych to „rodzina” ma być sercem kampanii PO. To bardzo sprawne i rozsądne posunięcie. Polacy – jak pokazują liczne badania – nie do końca rozumieją działanie i funkcje agend Unii Europejskiej. W trakcie – ostatecznie zwycięskiej – kampanii do europarlamentu Platforma Obywatelska chciała dać wyborcom jakiś wyraźny sygnał, co do tego, po co Polsce Unia Europejska. Wobec konfliktu na Ukrainie mówienie tylko o 400 mld euro dla Polski w nowej perspektywie budżetowej byłoby dla większości wyborców abstrakcją, nic nie znaczącą liczbą, którą trudno sobie wyobrazić i trudno przełożyć na życie przeciętnego Polaka. Dlatego sięgnięto po słowo „bezpieczeństwo”. Eksponowano polskie członkostwo w UE w kontekście sojuszy dyplomatycznych i militarnych. Unia Europejska – w narracji Platformy Obywatelskiej – urosła do miana gwaranta bezpieczeństwa międzynarodowego. Nieważne było, na ile w rzeczy samej tak jest – bo przecież nie jest – czy też mogłoby być, gdyby na przykład partia Donalda Tuska była silniej reprezentowana w Platformie Obywatelskiej. To nie było istotne. W tej optyce postawienie na „rodzinę” w wyborach samorządowych jest kapitalnym ruchem z co najmniej dwóch powodów.
Otóż wybory samorządowe różnią się od europejskich, tak jak podkoszulka różni się od płaszcza. Samorządy to owa metaforyczna podkoszulka. To ich działania najbardziej dotyczą naszej codzienność. Zgodnie ze staropolską maksymą – “bliższa koszula ciału niż sukmana”. Dlatego też temat „bezpieczeństwa”, o ile był skuteczny w kontekście wydarzeń na Ukrainie w trakcie eurowyborów, o tyle w przypadku wyborów samorządowych byłby zbyt odległy i abstrakcyjny. „Rodzina” świetnie uszczegóławia kontekst „bezpieczeństwa”. Bo przecież bezpieczeństwo nie ma tylko wymiaru militarnego, zewnętrznego. Ma też charakter wewnętrzny. Chodzi więc o to, aby bronić i chronić rodzinę, która, będąc podstawową komórką społeczczną, jest tak naprawdę gwarantem istnienia i powodzenia państwa polskiego.
Zresztą warto pamiętać, że wybory samorządowe – w takim kalendarzu wyborczym – z gruntu stanowią swoiste preludium do ogólnopolskich wyborów 2015 r. – najpierw prezydenckich (które mają jeszcze inną specyfikę), a później kluczowych – parlamentarnych. To wybory samorządowe i poruszane w tej kampanii tematy będą ramowały, określały przestrzenie znaczeniowe i konteksty przyszłorocznych wyborów, zwłaszcza parlamentarnych. Temat „rodziny” świetnie do tego pasuje. Zarówno w kontekście seniorów – emerytów i rencistów (postrzeganych jako grupy słabsze i potrzebujące wsparcia), jak i młodych małżeństw decydujących się na dzieci. Ponadto potrzebę skupienia się na rodzinie w czasach niżu demograficznego potwierdzają ostatnie dane dotyczące liczby narodzin. Warto wspomnieć, że w pierwszym półroczu 2014 roku w naszym kraju urodziło się blisko 187 tysięcy dzieci, czyli o prawie 5,5 tysiąca więcej niż w analogicznym okresie roku ubiegłego. Jest to pierwszy wzrost liczby urodzeń od sześciu lat, czyli od szczytu ostatniego wyżu demograficznego. Powyższe dane ośmielają tym samym rządzących do tego, aby twierdzić, że to właśnie wprowadzony przez nich roczny urlop macierzyński zachęcił Polaków do posiadania potomstwa. Wydaje się, że rzeczywiście może to być jeden z czynników, dlatego też z perspektywy strategii wyborczej nierozsądne byłoby tego nie wykorzystać.
Przejąć elektorat opozycji
Wreszcie jeszcze jedna rzecz. Donald Tusk, definiując temat kampanii samorządowej tak, a nie inaczej, faktycznie łagodzi swoje liberalne lico, niekoniecznie dobrze odbierane przez społeczeństwo, kosztem nie kogo innego jak największego konkurenta – Prawa i Sprawiedliwości. Ponadto stara się zagospodarowywać młody, wielkomiejski, labilny elektorat Sojuszu Lewicy Demokratycznej (nie wspominając już o bardzo „przypadkowym” elektoracie Twojego Ruchu, który bardzo łatwo może zostać przejęty, choćby dzięki obietnicom ministra zdrowia Bartosza Arłukowicza, w związku z dofinansowywaniem przez państwo procedur in vitro). Dlatego też nic w tym dziwnego, że tak wielu posłów podczas środowego posiedzenia sejmu dosłownie wychodziło z siebie oraz z ław poselskich, widząc zgrabny i sprytny zabieg socjotechniczny nie tylko Prezesa Rady Ministrów, ale i całego rządu. Bez wątpienia wspomniany „spin” udał się. Dlaczego? Ano dlatego, że dokonując wspomnianego festiwalu obietnic, Donald Tusk i w ogóle koalicja rządząca uzyskała kilka rzeczy.
Po pierwsze, wspomniane odwrócenie uwagi od „afery taśmowej” i wyczekiwanej rekonstrukcji rządu, z dymisją ministra Sienkiewicza na czele.
Po drugie, zdefiniowanie tematyki kampanii samorządowej – Tusk dokonuje „ramowania” (tym samym zwyczajnie rządzący zadali pracę domową do odrobienia pozostałym aktorom życia politycznego, w szczególności opozycji) – i zajmuje w tym pierwsze miejsce, gdyż oferuje wyborcom konkretne zmiany. Można powiedzieć – konkretną pomoc, konkretne pieniądze.
Po trzecie, słuszność obiecanych działań w związku z rewaloryzacją rent i emerytur oraz wspomaganie rodzin wychowujących dzieci spowodowała, że wszyscy oponenci polityczni niestety (dla nich) w pierwszej części swoich wypowiedzi krytycznych wobec rządu – jak jeden mąż – musieli przyznać, że zaproponowane przez Donalda Tuska inicjatywy są ze wszech miar potrzebne i dobre. Skoro tak, to wystarczy przypomnieć zaskoczoną minę Ryszarda Kalisza, który zaraz po wystąpieniu premiera na korytarzach sejmowych mówił o tym, że Donald Tusk zadziwił go i to pozytywnie. Powiedział wprost, że wypada Premierowi tylko przyklasnąć.
Wreszcie po czwarte, tak jednoznaczne obietnice, na których ewentualnej realizacji skorzysta bardzo duża część społeczeństwa, są tak naprawdę bardzo jednoznaczną próbą „sięgnięcia” po elektorat, który do wyborów w ogóle nie chodzi, a jeśli już znajdzie się przy urnie, to nie głosuje ani ideologicznie, ani aksjologicznie, tylko taktycznie, funkcjonalnie, wręcz pragmatycznie – a więc na tych, którzy mogą mu „dać” jak najwięcej i mają ku temu środki, zasoby, możliwości. W tym układzie niegłosujący renciści czy emeryci (akurat ta grupa jest silnie reprezentowana pośród chodzących na wybory), ale w szczególności młode małżeństwa są w stanie przechylić szale zwycięstwa na rzecz Platformy Obywatelskiej. Przecież żadna partia parlamentarna nie będzie śmiała zagłosować przeciwko ustawom pomagającym właśnie tym grupom społecznym. Warto też wspomnieć o tym, co przypominał Przemysław Wipler podczas środowej debaty w sejmie. Prawo i Sprawiedliwość znacznie wcześniej składało do laski marszałkowskiej projekty ustaw dotyczących podniesienia ulg na dzieci bez względu na osiągane dochody. Jednak wtedy nie znajdowały one zrozumienia w koalicji rządzącej. Dzisiaj, przed kolejnymi wyborami – jak najbardziej.
Ryzyka „spinu”
Warto jednak w tym kontekście – nie tylko chwaląc sprytne posunięcie Donalda Tuska – wskazać na działania, które były ryzykowne i nie do końca przemyślane. Otóż premier rozpoczął litanię obietnic od stwierdzenia, że w budżecie „odnalazł nadwyżkę, którą wypracowała Polska i Polacy”. O co tak naprawdę chodzi? Co się stało, że po wakacjach znalazła się jakąś legendarna nadwyżka finansowa? (Od razu przypominają mi się rodzice dzieci niepełnosprawnych koczujących w sejmie i oczekujących pomocy na początku tego roku.) Oczywiście pozostawmy na boku rozważania dotyczącego tego, jak można odnotować „nadwyżkę”, skoro rok do roku polski budżet odnotowuje pokaźny deficyt. Skupmy się na spójności komunikacyjnej polskiego rządu, bo ta ma wpływ na jego wiarygodność, a w konsekwencji na skuteczność, także wyborczą (w tym wizerunkową). Mianowicie przez ostatnie kilkanaście miesięcy rząd z jednej strony mówił o Polsce jako „zielonej wyspie”, która obroniła się przed recesją gospodarczą, z drugiej zaś przypominał o konieczności zaciskania pasa, starzejącym się społeczeństwie, wysokiej w regionie, ale w ogóle niskiej dynamice PKB, wreszcie niższych wpływach do budżetu. Ta sprzeczność była potęgowana przez podejmowane działania ustawodawcze, oceniane wprost jako kontrowersyjne. Warto wspomnieć choćby wydłużenie wieku emerytalnego, reformę OFE, a w konsekwencji regularne „dosypywanie” pieniędzy do deficytowego Funduszu Ubezpieczeń Społecznych, czy też wprowadzenie limitów dochodowych w przypadku becikowego, a także ulgi na jedno dziecko, gdy roczne dochody rodziców przekraczają 112 tysięcy złotych (po raz pierwszy zaczęło to obowiązywać w 2013 r.). Oczywiście można byłoby powiedzieć, że tzw. ustawy limitowe, które mają ograniczyć możliwość korzystania z ulg przez najbogatszych (inna ustawa uderzająca przede wszystkim w pracowników twórczych – limit dochodów z tytułu umów autorskich i 50-procentowych kosztów uzyskania przychodu), są konieczne i potrzebne po to, aby móc przekierowywać (redystrybuować) większy strumień pieniędzy do najbardziej potrzebujących. Jednakże jeśli mówimy o rzeczywistej polityce rodzinnej, to wszelkie limity w przypadku rodzin wychowujących dzieci mogą budzić wątpliwości. Może się bowiem okazać, że Donald Tusk i jego rząd skonstruują taki system wspierający rodziny, w którym tylko te najbiedniejsze będą mogły korzystać ze wsparcia. Ergo: tylko te rodziny rząd będzie wprost zachęcał do posiadania większej liczby dzieci, mimo że np. nie pozwalają im na to warunki materialne. To oczywiście skrajność, jednak w obiecywanych przez koalicję rządowych działaniach w ogóle zapomniano o bogatych i najbogatszych, w tym sensie, że rządzący w ogóle nie tworzą żadnych zachęt, aby Ci, którzy mają relatywnie więcej, zechcieli mieć również więcej dzieci. Bo przecież nie tylko o ulgi i pieniądze tu chodzi. Chodzi o infrastrukturę – żłobki, przedszkola, służbę zdrowia i jej dostępność etc. (Warto w tym kontekście powiedzieć, że obiecywane “rozwiązanie problemu dostępu do żłobków i przedszkoli w 2015 r.” wcale nie jest wprost zależne od trudno dostrzegalnych działań rządzących, tylko od postępującego niżu demograficznego, który powoduje, że obłożenie miejsc z roku na rok jest coraz mniejsze). To bardziej złożona sprawa. Brakuje jednoznacznej polityki prorodzinnej, która ośmielałaby również zamożne, wielkomiejskie rodziny do posiadania większej liczby dzieci. Świetną inicjatywą jest wydłużony urlop macierzyński. Jednak co dalej?
Koalicja PO-PSL przede wszystkim skupiła się w ostatnią środę na rozdawaniu konkretnych pieniędzy, a nie budowaniu systemu zachęt. Bo to trudniejsze. Prościej rozdać ową legendarną „nadwyżkę”, która wzięła się po prostu z OFE. Tyle tylko, że proponowane zmiany przez rząd będą może kosztowały 5 mld złotych, z OFE zaś zabrano łącznie ponad 150 mld złotych. Niestety, rząd nic też nie powiedział o uszczupleniu administracji publicznej. Nie wspomniano o zmniejszeniu wydatków, celem zajęcia jak najlepszej pozycji budżetowej w czasach – budzącej jednak pewien niepokój – deflacji. Nic na ten temat nie powiedziano. Dlaczego? Bo nie chodziło przede wszystkim o lepsze rządzenie, ale o populistyczne obietnice, które pozwolą nadać ton samorządowej kampanii wyborczej. O dokonanie „spinu”, który skutecznie odwraca uwagę od „afery taśmowej” i próbuje gospodarować labilny, nieideologiczny elektorat socjalny, zarówno PiS, jak i SLD, a także „kupić” uczestnictwo w wyborach tych, którzy po prostu na nie chodzą.
Źródła „spinu”
Podsumowując, warto jednak zauważyć jeszcze jedną rzecz. Podczas podsłuchanej rozmowy prezesa NBP, Marka Belki, z ministrem spraw wewnętrznych, Bartłomiejem Sienkiewiczem, ten drugi, teoretyzując na temat roku wyborczego, powiedział, że Polacy oczekują konkretnych korzyści z rządów PO-PSL, że autostrady nie wystarczają, że musi to być coś, co dotyczy niemal każdego, co każdy odczuje wprost w swoim portfelu. Czyżby Sienkiewicz był prorokiem? Czy też może po prostu zdradzał Belce dalekosiężną strategię rządu na kolejne zwycięstwa wyborcze? Jak bowiem inaczej traktować obietnice wyborcze złożone w środę? Trudno nie uznać ich za „kiełbasę wyborczą”. Nie w takim kontekście, nie przy takim kalendarzu wyborczym.
Nieśmiertelne 21 postulatów
31 sierpnia obchodzimy już 34 rocznicę podpisania porozumień sierpniowych. Wtedy też MKS w swoich 21 postulatach oczekiwał m.in. reformy zdrowotnej, wsparcia wychowujących dzieci, skrócenia wieku emerytalnego, podniesienie płacy o 2000 złotych miesięcznie, by zredukować efekty podwyżki cen, wolnych sobót, wreszcie zapewnienia miejsc w żłobkach i przedszkolach. Minęło grubo ponad ćwierć wieku, a postulaty „Solidarności” wcale nie tracą na znaczeniu. Wtedy jednak obowiązywała ideologia, według której to Państwo i Partia utrzymywały społeczeństwo, a nie na odwrót (mimo że tak w rzeczy samej nie było). Dzisiaj nikt nie ma wątpliwości, skąd biorą się pieniądze w budżecie. Mimo to zapewne większość społeczeństwa z chęcią podpisałaby się raz jeszcze pod wspomnianymi postulatami. Na szczęście nie musieliby podpisywać się pod wszystkimi, jednak te z zakresu polityki społeczno-ekonomicznej stanowią nieustanną oś troski polskiego społeczeństwa, dlatego wszyscy Ci, którzy obecnie planują swoją kampanię wyborczą powinni skierować swój wzrok właśnie w tę stronę, po to, aby zrozumieć oczekiwania wyborców i móc zaproponować im konkretne rozwiązania, które pchnął ich do urn. Czy tak będzie? Najprawdopodobniej nie.
„Spin” europejski
Od środy, od parlamentarnego wystąpienia Donalda Tuska, wiele się wydarzyło. Na Ukrainie (obecność regularnych wojsk rosyjskich na terenie opanowanym przez separatystów) oraz w samej Unii Europejskiej (wybór Przewodniczącego Rady Europejskiej). Okazało się, że Donald Tusk jest głównym faworytem do objęcia stanowiska Prezydenta UE, wspieranym m.in. przez Niemcy i Wielką Brytanię. I co ważne – wygrał, został „Prezydentem” UE. Na naszych oczach dokonał się kolejny „spin” – kolejne przestawienie klepsydry. Trudno twierdzić, że było to zamierzone, ale jeszcze trudniej założyć, że Donald Tusk i jego doradcy mogli tego nie przewidywać. Co się bowiem dzieje w polskich mediach? Wszystkie spoglądają na Brukselę. Wszystkie analizowały szanse Donalda Tuska oraz konsekwencje jego ewentualnego zwycięstwa i objęcia stanowiska Przewodniczącego Rady Europejskiej. Teraz komentują jego triumf i rozważają korzyści, jakie jego przewodnictwo może przynieść Polsce. Przywoływany jest życiorys premiera, jego największe sukcesy i porażki. Wreszcie media wiele miejsca poświęcają konsekwencjom „pójścia” Donalda Tuska do Rady Europejskiej. Kto zastąpi Tuska? Jak to „przeżyje” Platforma Obywatelska?
W ostatnich dniach pojawiło się tak wiele zmiennych i ryzyk, że trudno uważać, iż ktoś tym w pełni zarządza. Oczywiście PO może na tym zyskać, jeśli wariant przejęcia władzy w Platformie oraz rekonstrukcji rządu został już dawno zaplanowany. W tym układzie Donald Tusk może być kimś na kształt „drugiego Buzka”, który po kadencjach w RE będzie bardzo silnym kandydatem, wręcz pewniakiem, na urząd prezydenta. A to już za pięć lat – po ewentualnej drugiej kadencji Bronisława Komorowskiego i dwóch prawdopodobnych 2,5-letnich kadencjach Donalda Tuska jako Przewodniczącego RE. W tej optyce Platforma będzie akcentowała „poważanie Polski w Europie oraz skuteczność swojego lidera na arenie międzynarodowej, zwłaszcza w kontekście niepokojów na Ukrainie”. Tak właśnie mógłby rozpoczynać się strategiczny dokument dotyczący kampanii wyborczej rozsyłany do członków PO. Jeśli zaś powyższe ryzyka związane z wyjazdem Tuska do Brukseli nie zostały dobrze zaplanowane i oszacowane, może to się skończyć jedną wielką „nocą długich noży” w Platformie Obywatelskiej. Czy tak będzie? Widać, że konkurenci polityczni już zacierają ręce. PO bez Tuska będzie znacznie słabsza i bardziej narażone na ciosy z różnych stron. Donald Tusk zawsze był jak boja. Niezatapialny. Potrafił wyjść obronną ręką z różnych kryzysów. Nikt inny takiej umiejętności w koalicji rządzącej nie posiada. I to jest największy kłopot. Dlatego też wielu polityków opozycji tak chętnie komentuje szanse Donalda Tuska i „wypycha” go z Polski. Świetnym przykładem jest Leszek Miller, który wielokrotnie w ostatnich godzinach mówił o swoich „kontaktach w UE”, które jednoznacznie we czwartek i piątek miały przekonywać, że „sprawa jest dograna”. Janusz Palikot z szacunkiem mówił, że gdyby Tusk stanął na czele RE, to będzie to wielki sukces osobisty Tuska oraz samej Polski. Również PiS przyklasnął tej inicjatywie i złośliwie zauważył, że to świetna perspektywa, bo sprawia, że Tusk będzie dalej od Warszawy i od rządzenia Polską. Warto jednak zauważyć, że zaraz potem Jarosław Kaczyński, dostrzegając ogromną szansę w wyjeździe Tuska do Brukseli, zaczął mówić, że posiadanie przez Polskę stanowiska przewodniczącego RE byłoby niezwykle korzystne i potrzebne. Słowem – cała opozycja grała na wyjazd Tuska. I wygrała, bo ten rzeczywiście wyjedzie. Trzeba zauważyć, że taką postawą sprytnie wytwarzała atmosferę, która ograniczała de facto premierowi ruch, bo jeśli wygra – tak jak się stało – to musi skorzystać z tej okazji. Jeśli odrzuciłby to stanowisko, politycy opozycji mogliby mówić o tym, że zwyciężyły partykularne, partyjne interesy oraz troska o PO, a nie o Polskę. Jeśli stanąłby w szranki i przegrał z innymi, to zapewne mówiliby, że „nawet w UE go nie chcą, mimo wsparcia Angeli Merkel”. Skoro jednak wygrał i został „Prezydentem” UE, to korzyść jest taka, iż po prostu nie będzie go w polskiej polityce, a wybory samorządowe – a potem prezydenckie i parlamentarne – już za pasem. To powoduje, że Donald Tusk po kadencji w RE może wrócić do zupełnie innej Polski i innej sceny politycznej, na której mogłoby nawet nie być Platformy Obywatelskiej. Jak będzie? Przekonamy się już niebawem.