Wojna to nie tylko zmagania na polu walki, ale także bój o umysły żołnierzy, lokalnego społeczeństwa i przychylność opinii publicznej. Wiedział o tym już król Władysław Jagiełło. Na sobór do Konstancji wysłał Pawła Włodkowica z zadaniem przekonania ówczesnych europejskich elit do polskich racji w zbrojnym sporze z Krzyżakami. Wiedzą o tym również Amerykanie, prowadzący operacje w Afganistanie i Iraku. Swoją cegiełkę dokładają Polacy na zagranicznych misjach. Na tych odwiecznych zmaganiach nieźle zarabiają także agencje PR.
„Strategia wojny polega na przebiegłości i stwarzaniu złudzeń. Dlatego, jeśli jesteś do czegoś zdolny, udawaj niezręcznego, jeśli jesteś aktywny, stwarzaj pozory bierności. Jeśli jesteś blisko, stwórz pozory dużej odległości, jeśli uwierzą, że jesteś daleko, znajdź się niespodziewanie blisko. Staraj się wprowadzić wroga w błąd, stwórz dezorganizację w jego armii i dopiero wtedy uderzaj” – poucza Sun Tzu w klasycznym dziele, „Sztuce wojennej”. Doskonale zdawali sobie z tego Amerykanie w trakcie I konfliktu w Zatoce Perskiej w 1991 roku. By wpłynąć na morale Irakijczyków użyli 29 milionów ulotek i wyemitowali 530 godzin audycji radiowych. Dodatkowo stwarzali pozory przygotowywania inwazji od strony morza. Ostatecznie siły koalicji zaatakowały z lądu. Ciekawym pomysłem na dezinformację było wykorzystanie jednostki znanej w mediach jako Task Force Troy. Składała się ona z kilku transporterów opancerzonych z głośnikami, które emitowały odgłosy ruchów całej dywizji pancernej. Przed operacją Pustynna Burza dzwoniono nawet do niektórych dowódców armii irackiej.
Japońska kuchnia i wojna
Amerykański Departament Obrony na wszystkie te działania, nie licząc dezinformacji, ma jedną nazwę – PSYOPS, czyli Psychological Operations. Na ich temat pojawiło się wiele mitów, do których przyczyniło się m.in. Hollywood. Operacje tego typu prowadzone przez armię często były przedstawiane w filmach jako coś złowieszczego, a samych wojskowych kreowano na mistrzów manipulacji. Choć nie ma to wiele wspólnego z rzeczywistością, filmowcy w swej twórczości pozostali nieprzejednani. Opinii na temat „działań psychologicznych” nie poprawiły nawet zapewnienia wojskowych, że PSYOPS ma co prawda kształtować opinie i poglądy, ale na podstawie prawdziwych i rzetelnych informacji.
W końcu „Psychological operations” kojarzyło się za oceanem na tyle źle, że amerykańskie Dowództwo Operacji Specjalnych (SOCOM) postanowiło w lecie 2010 roku zastąpić je określeniem „Military Information Support Operations”. Zdaniem rzecznika SOCOM cytowanego przez Associated Press, „nowa nazwa lepiej odzwierciedla działania polegające na przygotowaniu ulotek, audycji radiowych i przemówień mających wpływać na żołnierzy wroga i cywilów”. Nie wszystkim specjalistom realizującym działania PSYOPS nowa nazwa przypadła jednak do gustu. Jeden stwierdził nawet, że z nazwą MISO równie dobrze mogliby pracować w sztabie zaopatrzenia (miso to rodzaj zupy popularnej w Japonii).
Zgodnie z definicją stosowaną w dokumentach armii amerykańskiej MISO nie ma jednak nic wspólnego z dalekowschodnią kuchnią. Military Information Support Operations określane są jako zaplanowane działania, których celem jest przekazanie określonych informacji i wskazówek zagranicznym odbiorcom, dzięki czemu możliwe jest wpływanie na ich emocje, motywy działania, rozumowanie. Ostatecznym celem jest wpływanie na rządy, grupy, organizacje i jednostki, aby te były przychylne celom USA. Zadaniem MISO jest kreowanie sposobu, w jaki postrzegany jest polityczny, ekonomiczny i wojskowy potencjał USA. W przypadku konfliktu operacje wspierające działania informacyjne mają zmniejszać potencjał wojskowy przeciwnika, udział cywilów w konflikcie, zwiększyć poparcie dla amerykańskich działań w lokalnych społecznościach i zmniejszyć obustronne straty.
Czterej Pancerni w Afganistanie
Działania PSYOPS prowadzą także polskie wojska stacjonujące w afgańskiej prowincji Ghazni, w ramach Międzynarodowych Sił Wsparcia Bezpieczeństwa (ISAF). Wojskowi wykorzystują ją do informowania miejscowej ludności o swoich działaniach, naszym kraju oraz przekazywania informacji przydatnych w codziennym życiu, jak choćby porady dla rolników. W kontyngencie jest wyspecjalizowana komórka, która prowadzi m.in. radio HAMDARD (które, ze względu na wysoki poziom analfabetyzmu wśród Afgańczyków, odgrywa największą rolę). W samej prowincji Ghazni nieregularnie pojawia się jednak ponad 30 tytułów prasowych, nie licząc gazet drukowanych i kolportowanych przez ISAF. Mimo trudności z dostępem do prądu coraz większą popularność zdobywa telewizja (Afgańczycy występowali nawet o przekazanie kopii serialu Czterej Pancerni). Wojskowi starają się także zamieszczać swoje materiały w afgańskiej prasie. ISAF wydaje swoją gazetę w językach dari, pasztu i po angielsku, a każde dowództwo regionalne ma w nim swoją wkładkę tematyczną. Jacek Matuszak z wydziału prasowego Dowództwa Wojsk Lądowych, który towarzyszył aż 5 zmianom w Afganistanie, zapewnia, że Afgańczycy rzeczywiście ją czytają z zainteresowaniem. Do tego Polacy korzystają ze starego i sprawdzonego kanału informacji – ulotek, oraz organizują konferencje prasowe. Jak dodaje Matuszak, Polacy przez cały czas powtarzają, że tak naprawdę nie realizują pomysłów własnych. W większości to pomysły Afgańczyków, którzy zgłaszają swoje potrzeby. W rozmowie z PRoto.pl żałuje jednego. Nie spełniło się jego marzenie – na ostatnim spotkaniu, w którym uczestniczył, wzięło udział mniej niż 50 dziennikarzy. Przyszło 44. Na pierwszym było ich 3.
Żołnierze nie mogą umierać za wolność słowa
Teoretycznie dezinformacja „jest zarezerwowana” tylko dla przeciwników, natomiast wojsko powinno rzetelnie informować opinię publiczną na świecie. Osobny przypadek to informacje, które wpływają na powodzenie operacji i życie żołnierzy. Teoretycznie podział jest jasny. Praktyka jest jednak dużo bardziej skomplikowana. „Chodzi o znalezienie równowagi pomiędzy prawem opinii publicznej do informacji – zwłaszcza w demokracji, gdzie celem istnienia sił zbrojnych jest obrona i zapewnienie obywatelom bezpieczeństwa, a armia jest utrzymywana z płaconych przez nich podatków. A obywatele mają prawo wiedzieć, jak ich pieniądze są wydawane” – tłumaczył w rozmowie z PRoto.pl Alan Freitag, były oficer prasowy Kwatery Głównej NATO. Według niego zawsze trzeba sobie odpowiedzieć na pytanie, „czy przekazanie informacji, którą ktoś chce pozyskać, przyniesie więcej korzyści obywatelom czy przeciwnikowi, który może ją później wykorzystać do wyrządzenia krzywdy tym pierwszym”. Co do rzetelności przekazywanych informacji nie ma wątpliwości płk Dariusz Kryszk, główny specjalista Departamentu Prasowo-Informacyjnego MON. „Jeżeli osoby odpowiedzialne za informowanie własnego społeczeństwa dopuszczają się podawania informacji nieprawdziwych, to jest to nie do przyjęcia i godne potępienia” – tłumaczy. Ten sposób dezinformacji nie wchodzi zatem w grę. Zdarzają się oczywiście sytuacje, gdy wojskowi nie mogą podawać informacji niejawnych. „Kiedy zdarza nam się odmawiać? Zasada w siłach zbrojnych jest taka, że każdy członek sił zbrojnych udzielający informacji, jest odpowiedzialny za ochronę informacji niejawnych. On wie, co jest jawne i co jest niejawne. Jeżeli przyprowadzamy dziennikarza na rozmowę z ekspertem, powiedzmy, od Rosomaka, on ma w swojej głowie tzw. stop-listę i mówi ok., »nie mogę podać takiej a takiej informacji«. Może powiedzieć więcej, ale z zastrzeżeniem, żeby on tego nie publikował, bo może to być wykorzystane przez przeciwnika. W praktyce bywa tak, że trzeba szczegółowo tłumaczyć dziennikarzom, dlaczego nie udzielamy takich informacji. Rozszerzamy w ten sposób jego specjalistyczną wiedzę. To ważne, bowiem dziennikarz przebywający w bazie ma wiele okazji, by wejść w posiadanie wrażliwych dla wojska informacji. Pozostaje nam wówczas mieć nadzieję, że tego nie opublikuje, bo może to być wykorzystane przez przeciwnika i zagrozić życiu lub zdrowiu żołnierzy, jak i jego życiu. Takie zasady to nic nowego. Obowiązywały np. dziennikarzy podczas Powstania Warszawskiego.” – zaznacza płk Kryszk.
Wojskowy PR
Na przestrzeni lat armia USA miała jednak nieco inne podejście do kwestii dostarczania informacji dziennikarzom. Jak pisze Francois Heisbourg w książce „Wojny. Prognozy XXI wieku”, w trakcie I wojny w Zatoce Perskiej dziennikarze większość czasu spędzili w hotelach z dala od frontu. W zamian dostawali od wojska to, „co mogło stanowić podstawę dobrej relacji telewizyjnej. Przez system pompowane były informacje, dla wojskowych trywialne, lecz dla innych niezwykle ciekawe: obrazy inteligentnych bomb w stylu gier wideo; fajerwerki, gdy nadlatujące SCUDy spotykały się z pociskami Patriot; wyrzutnie rakiet w kłębach dymu wystrzeliwujące pociski w kierunku Iraku, poza horyzont”. Dla wojskowych był to wielki sukces. Jak dodaje Heisbourg, przez całą wojnę nie pokazano ani jednego zabitego żołnierza koalicji. Po kilkunastu latach i zakończeniu operacji Iraqi Freedom (II wojnie w Zatoce Perskiej) amerykańska armia zatrudniła pewną firmę doradczą. Jak ujawnił Los Angeles Times, ta płaciła irackim mediom za publikowanie materiałów przygotowywanych przez amerykańskich wojskowych, bez wspominania o tym, kto jest ich autorem.
W jednej z afer zarzuty manipulacji dotyczyły agencji PR. Po inwazji Iraku na Kuwejt w sierpniu 1990 roku, USA zaczęły szukać poparcia dla zbrojnej operacji przeciwko reżimowi Saddama Husajna. W amerykańskich mediach pojawiały się coraz to nowe informacje o irackich zbrodniach. Cytowani anonimowo obywatele Kuwejtu, którym udało się uciec z okupowanego kraju opowiadali o żołnierzach rabujących wszystko, włącznie ze szpitalnymi inkubatorami, z których wyrzucano noworodki. Historię tę przedstawiła w trakcie publicznego przesłuchania na Kapitolu niejaka Nayria, przedstawiona jako 15-letnia uciekinierka z Kuwejtu, gdzie była wolontariuszką w jednym ze stołecznych szpitali. Przed kongresmanami wystąpiła w październiku 1990 roku. W styczniu 1991 roku na łamach New York Times’a John MacArthur ujawnił, że Nayria jest tak naprawdę córką kuwejckiego ambasadora USA, a za organizacją przesłuchania stoi agencja Hill&Knowlton. MacArthur ustalił także, że agencja została zatrudniona przez kuwejcki rząd za pośrednictwem organizacji Citizens for Kuwait (Obywatele dla Kuwejtu). Kontrakt miał opiewać na 11 mln dol. Mimo zapewnień agencji, że rzeczona Nayria rzeczywiście przebywała w Kuwejcie w trakcie irakijskiej agresji i była świadkiem omawianych przez siebie wydarzeń, ustalenia MacArthura zrodziły wiele pytań, przede wszystkim o jej wiarygodność i udział agencji w całym przedsięwzięciu.
Wspomniane 11 mln to nieduża kwota w porównaniu z budżetem MISO. Jak informował Washington Post, tylko w 2011 roku planowano wydać na ten cel prawie miliard dolarów, z czego 40 proc. miało trafić do zewnętrznych wykonawców. 180 mln dolarów miało kosztować przygotowanie różnego rodzaju materiałów audio, wideo oraz druków w Iraku i Afganistanie.
O tym, jak ważny jest dostęp do informacji, wiedzieli Amerykanie podczas operacji „Iracka Wolność” z 2003 roku. Siłom biorącym w niej udział towarzyszyło prawie 700 dziennikarzy. Zdaniem Lindsey’a Borga, specjalisty ds. public affairs USAF i autora pracy „Communicating With Intent: The Department of Defense and Strategic Communication”, wydanej przez Uniwersytet Harvarda, dziennikarze ci mieli nieograniczony dostęp do informacji dotyczących operacji, o ile nie były one sklasyfikowane jako tajne lub poufne. Jak zaznaczył Borg, dziennikarze przygotowywali swoje materiały w sposób nieskrępowany oraz bez ingerencji wojska.
Media też nie bez winy
Współpraca wojska z dziennikarzami czasem nie układa się najlepiej także z winy samych mediów. Często dziennikarze wysyłani na misje nie są dostatecznie przygotowani do działania w rejonie konfliktu. Dotyczy to zarówno wyposażenia, jak i podejścia do relacjonowania wydarzeń. Jeżeli dany dziennikarz chce jechać na misję, MON proponuje jego redakcji trzydniowy kurs dla kandydatów dla korespondentów wojennych w ośrodku w Kielcach. MON szkoli ich ze współdziałania z żołnierzami. Koszty kursu pokrywa MON, choć, jak zauważa Kryszk, zgodnie z międzynarodowymi standardami przeszkolenie, zapewnienie odpowiedniego wyposażenia i ubezpieczenie dziennikarza wyjeżdżającego jako korespondent wojenny powinno być obowiązkiem wysyłającej redakcji. Płk. Kryszk komentuje krótko: „różnie z tym bywa”. Jacek Matuszak opowiada taką historię: „Na lotnisku w Ghazni wylądował dziennikarz, formalnie przygotowany do tego, żeby tam być. Pan wylądował w hełmie i kamizelce. Tylko miał klapki na nogach, walizkę na kółkach i ponad 60 lat. Do przejścia miał 300 metrów i prawie umarł po drodze. Z pewnością był dobrym dziennikarzem z dużym doświadczeniem, ale nie był przygotowany kondycyjnie”.
Wojsko nie może wpływać na przekazywane przez dziennikarzy informacje. Może jednak apelować i uczulać ich, że pewne informacje, atrakcyjne dla dziennikarzy, są także atrakcyjne dla przeciwnika. Matuszak przytacza kolejny przykład : „Jeśli jedzie dziennikarz na patrol i zrobi zdjęcie z pierwszego lub ostatniego pojazdu i widać na nim wszystkie pojazdy konwoju, to dla niego jest to fajne zdjęcie. Ale dla gościa‚ który podkłada ajdiki [zdalnie odpalane ładunki wybuchowe domowej roboty – przyp. red.] to jest informacja, jak ustalamy kolejność pojazdów” Jak dodaje, sam miał taką sytuację z dziennikarzem, który twierdził, że to najfajniejsze zdjęcie z jego całego pobytu w Afganistanie. I tłumaczył mu, czemu nie może tego zdjęcia wykorzystać. „Nie chciał przyjąć tego do wiadomości aż do momentu, gdy w trakcie jednej z wypraw jadący przed nim pojazd wjechał na taką minę, choć na szczęście nie zdetonowała. I wtedy dziennikarz uświadomił sobie, że coś jest nie halo” – opisuje Matuszak.
Inna sprawa to informowanie o śmierci żołnierzy. 21 grudnia 2011 roku w prowincji Ghazni zginęło w zamachu 5 polskich żołnierzy. „To najbardziej tragiczny incydent z udziałem Polaków nie tylko w Afganistanie, ale w historii misji zagranicznych” – informował PAP w depeszy opublikowanej przed poinformowaniem rodzin poległych żołnierzy. Tym samym złamał niepisaną umowę między wojskowymi, ich rodzinami a mediami. „Na przykład mamy oddział 12 żołnierzy i pada informacja, że wszyscy zginęli, albo pojawia się informacja o tym, że zginęli wszyscy pasażerowie danego samolotu. Ich rodziny po powrocie z pracy dowiadują się: „O Boże! Mój syn, córka, mąż byli na pokładzie!”. Za pośrednictwem mediów? To byłaby fatalna sytuacja” – tłumaczył Alan Freitag. Jak zauważa Kryszk, zdarza się, że dziennikarze sami nie chcą podawać informacji, świadomi skutków, ale jest na nich wywierana presja przez przełożonych. „PAP złamał zasadę, o tyle szefowie innych redakcji wiedzieli” i powstrzymali się od publikacji. I wyjaśnia jakie procedury stosuje wojsko: w przypadku śmierci żołnierza służba dyżurna w Afganistanie informuje służbę dyżurną w kraju, ta z kolei informuje swoich ludzi, których ma w jednostce macierzystej poległego. Tam z kolei są specjalne grupy będące w stałej gotowości. W jej skład wchodzi m.in. dowódca lub zastępca, ksiądz, psycholog, lekarz, oficer delegowany do stałej pomocy rodzinie. Po poinformowaniu rodziny do oficera prasowego i służby dyżurnej trafia informacja zwrotna. Wtedy dopiero zostaje rozpowszechniony komunikat o tym, że danego dnia zginął żołnierz z adnotacją, że rodzina została powiadomiona. Ta ostatnia informacja jest oczywiście przeznaczona dla dziennikarzy, nie czytelników.
Mimo zastrzeżeń płk Kryszk przyznaje jednak, że w Polsce mamy także grupę dziennikarzy, którzy są fachowcami, a wojsko „bierze ich w ciemno”. „Ci dziennikarze przesyłają odbiorcom ciekawe i wartościowe materiały, wiedzą, co to wojsko, byli na misjach, działali przy okazji różnych konfliktów zbrojnych, doskonale wiedzą co mogą i czego nie mogą, aby nie zrobić krzywdy sobie i żołnierzom” – stwierdza specjalista MON.
Od wieków dezinformacja i osłabianie morali przeciwnika jest jednym ze skutecznych środków stosowanych na polu walki. Sun Tzu pisał o tym ponad 2 tys. lat temu. Współczesna armia musi liczyć się także z opinią publiczną, więc niezbędna jest jej współpraca z dziennikarzami. Czasem chęć zdobycia przychylności jest na tyle duża, że wojskowi decydują się na niedopuszczalne działania. Jak widać, same media też nie są bez winy
Rozmowa z płk Dariuszem Kryszkiem i Jackiem Matuszakiem