W Polsce od lutego weszły w życie standardy ochrony małoletnich, które do połowy sierpnia mają wprowadzić wszystkie instytucje, organizacje i placówki zajmujące się dziećmi i nastolatkami. Równolegle do zmian w kodeksie rodzinnym i opiekuńczym, w Polsce toczy się dyskusja o przemocy wobec dzieci – fizycznej, psychicznej i ekonomicznej. W debacie publicznej, ale też w nieformalnych rozmowach, pojawiają się pytania, czym jest przemoc. Czy z pozoru niewinne wrzucanie zdjęć dzieci do sieci jest przemocowe?
Jako społeczeństwo jesteśmy już po dyskusji o tym, czy klaps jest formą przemocy. Teraz przez wprowadzenie obszernej zmiany w przepisach w postaci wprowadzenia standardów ochrony małoletnich, wiele osób zadaje sobie pytanie, czym dokładnie jest przemoc nie tylko fizyczna, ale też psychiczna i ekonomiczna. Chciałabym skupić się na jednym z tych pytań, które często słyszę w rozmowach, czyli czy wrzucenie do internetu zdjęcia dziecka bez jego zgody jest przemocą, nadużyciem czy stanem zwyczajnym. Ergo czy pokazywanie dzieci na social mediach i stronach internetowych organizacji, szkół, przedszkoli i placówek edukacyjnych, których celem jest zbudowanie pozytywnego wizerunku samego podmiotu, to wykorzystywanie najmłodszych? Pytanie o tyle ważne, że stanowi punkt zwrotny nie tylko w sposobie promowania organizacji, ale też myśleniu o tym, co można w sieci pokazywać. Idąc krok dalej, czy publikowanie wizerunku dzieci przez samych rodziców jest naruszeniem ich prawa do prywatności? Otwieram puszkę pandory, zdaję sobie sprawę, jednak te pytania pojawiają się w głowach nie tylko kulturoznawców, badaczy mediów i psychologów, ale praktycznie coraz większej liczby użytkowników social mediów, wychowawców, rodziców czy młodzieży.
Dziecko pod e-opieką
Disclaimer: nie jestem prawniczką, lecz kulturoznawczynią. Na to, co się dzieje wokół nas patrzę z perspektywy badaczki kultury, specjalistki public relations i matki. Mam i korzystam z social mediów. Pamiętam czasy bez nich.
RODO miało wiele zmienić. W praktyce pozmieniało tyle, że jako rodzic mam papiery do podpisania: wyrażam zgodę na wykorzystanie wizerunku dziecka podczas wycieczki, spektaklu, w trakcie zajęć szkolnych, przedszkolnych, sportowych i innych. Podpisuję. Widzę swoje dziecko i dzieci, które znam na znanych platformach społecznościowych – wrzucają to instytucje, placówki oświatowe i ngo, które znam i szanuję. Lajkuję. Lajkują też inni rodzice. Matki, ojcowie, sąsiedzi, dziadkowie. Kopiują, przesyłają dalej, komentują, dodają coś od siebie. Czasem śmiesznie, czasem strasznie. Jak w życiu.
Nowe standardy ochrony małoletnich sprawę komplikują. Skupiają się głównie na tworzeniu procedur reagowania w sytuacji krzywdzenia dziec, a temat publikowania wizerunku pozostaje bez zmian – przecież działa RODO. Jednak wprowadzając standardy każda instytucja może je spersonalizować pod siebie. Pojawiają się wątpliwości, czy zdjęcia twarzy dzieci mogą być publikowane tak jak do tej pory. To dobry moment na refleksje. Kwestie prawne zostawiam prawnikom.
Najpierw będzie ciężko. Prowadząc placówkę, w której centrum są dzieci najłatwiejszym i najbardziej logicznym posunięciem jest publikowanie zdjęć właśnie ich. Kilka zdjęć z każdej wycieczki, wydarzenia i akcji w danym miejscu kompletuje naprawdę spory zasób zdjęć i katalog fotografii danej osoby. Internet niczego nie zapomina. Z raportu Fundacji Dajemy Dzieciom Siłę wynika, że najczęściej spotykaną przemocą wśród polskich dzieci jest przemoc rówieśnicza. Jest o wiele gorzej. Z raportu EU Kids Online z 2020 r. wynika, że Polska zajmuje pierwsze miejsce na szesnaście krajów pod względem liczby osób doświadczających przemocy rówieśniczej, jak i stosujących przemoc wobec rówieśników. Opublikowane zdjęcia z przedszkola czy żłobka mogą ciągnąć się za daną osobą latami i stanowić powód do wyzwisk, wyśmiania i nękania na późniejszych etapach życia przez kolegów i koleżanki z klasy.
Co można publikować zamiast zdjęć dzieci, pytają osoby prowadzące konta na social media placówek tj. przedszkola, szkoły czy kluby sportowe. Odpowiedź jest złożona: najpierw spadną zasięgi, ale potem uratuje je kreatywność. Algorytmy social mediów działają w taki sposób, aby przyciągać uwagę, a tę najbardziej przykuwają twarze innych ludzi. Wyobraźmy sobie, co jest najbardziej prawdopodobne. Rodzice, dziadkowie, bliższa i dalsza rodzina już nie polajkuje czy nie skomentuje, nawet nie udostępni posta bez zdjęcia swojego bliskiego – spadnie zaangażowanie, a tym samym stopnieją zasięgi. Co uratuje admina social mediów? Wyobraźnia. Kukiełkowe jasełka, teatr cienia, wycieczka pokazana z innej perspektywy kamery – bezkresne pola kreatywności. Będzie więcej miejsca na stworzone przez dzieci arcydzieła, gesty budujące wspólnotę grupy, codzienny wysiłek na drodze do sukcesu pokazany w formie mozolnej pracy. Alternatywa może nie przynosić tak spektakularnych efektów jak zdjęcia roześmianych dzieci głaskających zwierzęta. Jednak to kreatywność może zaprowadzić nas ku rzeczywistości dotąd nieznanej, a cena tego wysiłku wiąże się z poszanowaniem prywatności i ochrony wizerunku milionów dzieci i nastolatków w Polsce.
Dziecko w domu to moje dziecko
Zdjęcia z USG, porodu, pierwszych dni w domu, pierwszych kroków, urodzin, makabrycznych poplamień ubrań i akcji tj. wskakiwanie do basenu. Wątków, tematów i kontekstów jest na pęczki. Rolę główną grają dzieci. Małe, większe, czasami półnagie. Spójrzmy na dane. Z raportu NASK z 2019 r. „Sharenting po polsku, czyli ile dzieci wpadło do sieci?”, wynika, że 40% polskich rodziców udostępnia online zdjęcia i filmy z życia ich dzieci, a 21% rodziców zamieszcza w sieci takie materiały raz w tygodniu lub częściej. Co więcej 57% rodziców deklaruje, że o prywatności dziecka decydują oni sami, a jedynie 25% rodziców zapytało własne dziecko o zgodę na udostępnienie jego zdjęć w sieci. Trzeba prawdzie spojrzeć w oczy. Galeria zdjęć na Facebooku czy Instagramie to nie rodzinny album ze wspomnieniami. Do fotografii i nagrań wideo wrzuconych w online nie mamy już praw, co więcej widzą je miliony ludzi o różnych potrzebach i intencjach. Tu nie chodzi o straszenie, ale nazwanie rzeczy po imieniu. Dzieci nie są własnością rodziców, lecz są pod ich opieką. Pewnego dnia pójdą w świat, a opublikowane w internecie zdjęcia nie będą dla nich tym, czym teraz dla rodziców są rodzinne fotografie w albumie dziadków i na ścianie w salonie. Tu nie chodzi o przeskok technologiczny, lecz o gruntowną zmianę zasad, do kogo należą zdjęcia, które myślimy, że “mamy”.
Dużo pracy przed nami jako społeczeństwo w kwestii uświadomienia sobie, że wrzucanie zdjęć dzieci do sieci niesie za sobą wiele konsekwencji, a te najdotkliwsze dotyczą ich samych, a nie nas.
Wśród najciekawszych standardów, z jakimi spotkałam się ostatnio, wprowadzonych przez placówki są takie, aby zarówno w kwestii przemocy fizycznej czy psychicznej, traktowanej również jako upublicznianie wizerunku małoletnich w sieci, pytać ich samych o zgodę, dopytywać, czy czują się komfortowo z tym zdjęciem i upewnianie ich, że mogą odmówić, sprzeciwić się. To ogromna zmiana w perspektywie sposobu wychowania, traktowania i dyskutowania z małoletnimi, która mam poczucie, do tej pory w Polsce nie była określona i afirmowana prawnie. Co do zasady należy szanować prawo dziecka do prywatności, tłumaczyć wartość wykorzystywania lub chronienia wizerunku własnego i innych, budować świadomość, że sieć to nie miejsce do publikowania wszystkich o wszystkich i zawsze, lecz miejsce pełne ludzi i zdarzeń, które warto obserwować z krytycyzmem. Pamiętając, że za to krytyczne myślenie i finalne ocenienie, czy zdjęcie dziecka czy nastolatka nadaje się do sieci, odpowiadamy my, dorośli.
Anna Kiedrzyńska-Tui, Co-Owner, COO w Propsy PR