O ile tegoroczna gala wręczenia Orłów przeszła już do historii polskiego kina, o tyle występ Macieja Stuhra na tejże, żyje już własnym życiem. Stał się bowiem inspiracją, nie tylko do wymiany złośliwości pomiędzy aktorem a posłanką Krystyną Pawłowicz, ale przede wszystkim dla kolejnej fali publikacji poświęconych temu, z kogo i czego w obecnych czasach śmiać się można, czy też śmiać się wypada.
„Przyszedłem dziś do państwa, żeby ogłosić najlepszą aktorkę drugiego sortu” – zaczął Stuhr swój występ na gali, nawiązując do słów Jarosława Kaczyńskiego o najgorszym sorcie Polaków. Następnie pozwolił sobie na kilka słownych gier, odwołując się do Żołnierzy Wyklętych, Lecha Wałęsy, opony z wypadku prezydenckiej limuzyny i tupolewa z katastrofy smoleńskiej. „Przepraszam, miało być poważnie, a państwo mają tu polew”.
Do tych słów, odniosła się między innymi i prof. K. Pawłowicz. W jednym z wywiadów stwierdziła: „Pan Stuhr uważa, że wolno mu wszystko, bo jego środowisko go chroni i stanie za nim murem. (…) W ich przekonaniu nie ma żadnych barier ani świętości. Uważają, że obrazić można ze sceny każdego: Ojca Świętego, polskich bohaterów, chorych, tragicznie zmarłych”. Nie tylko ona uważa, że artysta przesadził. Ale, zamieszczone w internecie nagranie jego występu podbija media społecznościowe. Większość widzów jest zachwycona.
Czy żarty M. Stuhra warte były przysłowiowego polskiego tymfa, nawet jeżeli ta XVII-wieczna złotówka była bardzo kiepskim pieniądzem?
Nie ulega wątpliwości, że poczucie humoru jest zjawiskiem bardzo indywidualnym – przecież nawet kawały o babie u lekarza nie wszystkich śmieszą w tym samym stopniu. Niemniej, humor – rozumiany zarówno jako zdolność do tworzenia „satyry na rzeczywistość” polityczną czy społeczno-obyczajową, jak i jej rozumienia oraz przeżywania – jest często reakcją obronną człowieka na to, co odbiera jako agresję, wzbudza w nim lęk czy zagrożenie. W dużym uproszczeniu, jego źródłem jest tzw. efekt komiczny wywoływany na różne sposoby – zależne od tematu, od techniki oraz od nastawienia jego autora, jak i specyficznego poczucia humoru jego odbiorcy.
Tak rozumiany komizm, jako zjawisko zdolne wywołać uśmiech czy śmiech, jest więc pojęciem z kategorii „estetyka”, co stawia go między innymi obok „wzniosłości” i „patosu”. A granica pomiędzy nimi jest dosyć płynna – „od wzniosłości do śmieszności – tylko krok”.
Tę granicę bardzo często przekraczają polscy politycy, gdyż z ich poczuciem humoru bywa różnie. Tylko nieliczni z nich są „uśmiechliwi” – większość to „ponuracy”. Na spotkaniach z wyborcami czy przed kamerami są raczej zasępieni, gdyż – jak wieszczą – większości Polakom nie żyje się najlepiej. Chociaż z ich wypowiedzi dla mediów można wywnioskować, że wybieramy ludzi o ogromnym poczuciu humoru (bo „nie wypada” go nie posiadać), na ich twarzach bardzo rzadko pojawia się szczery uśmiech. Zdecydowanie częściej gości na nich „uśmieszek” – najczęściej wyrażający drwinę, ironię lub pogardę.
Są to agélastes, czyli ci, którzy „są przekonani, że prawda jest jasna, że wszyscy ludzie powinni myśleć to samo i, że sami są dokładnie tacy, jakimi są we własnym mniemaniu”. Dla nich, jakikolwiek żart na ich temat, na temat ich „prawdy” jest zawsze atakiem, „szarganiem świętości”, hejtem („śmiejesz się ze mnie = jesteś moim wrogiem”).
Rozumowanie to ma swoją logikę. Warto bowiem pamiętać, że na „kabaretowej scenie politycznej” ludzie śmieją się z polityków, w jakimś stopniu ich raniąc. W sprzyjających warunkach, „wspólnota śmiechu” może stać się więc „wspólnotą agresji”.
A już starożytni filozofowie uznawali, że humor jest z gruntu czymś agresywnym. Nie ulega też wątpliwości, że to niezwykle groźna broń polityczna, bo łatwo trafiająca do ludzi, łatwa w użyciu i trudna do zwalczenia, ze względu na swoją różnorodność. Dlatego różne władze i w różny sposób starały się śmiech tłumić i represjonować, albo chociaż w jakimś stopniu kontrolować, widząc w nim przejaw agresji wobec siebie (co jest z resztą, jak najbardziej uzasadnione).
Jednak walka z satyrą polityczną, nie tylko w Polsce przypomina „walkę gołej dupy z batem” – jak zgrabnie ujął to jeden z naszych polityków. W naszym kraju rozwijający się dynamicznie humor polityczny jest naturalną, zdrową reakcją społeczną na napięcie i frustracje związane z podziałem Polski na tych, którzy w ciemno popierają Jarosława Kaczyńskiego, i tych, którzy się jego władzy obawiają. Napięcie narasta – dowcip je rozładowuje.
Jedyną tarczą, która chroni przed takim „obśmiewaniem” jest… śmiech.
Z polityka można się śmiać, jednak trudno go „wykończyć” śmiechem, jeżeli tylko potrafi śmiać się z samego siebie, swoich wad, poglądów, przekonań, uznawanych wartości. Ta umiejętność jest bezcenna dla osób publicznych, bo świadczy o ich inteligencji, pewności własnych racji i czyni ich bliższymi zwykłym ludziom – ci, intuicyjnie doceniają bowiem poczucie humoru, nawet lub też szczególnie, gdy dotyczyć będzie tzw. czarnego humoru.
Jest to bowiem odmiana komizmu polegająca na wydobywaniu efektów humorystycznych z elementów grozy, dowcipne przedstawienie rzeczy tragicznych. Dlatego nie jest adresowany do wrażliwych estetów, czy wspomnianych agélastes, w których ten rodzaj humoru z pewnością będzie budził co najmniej niesmak. Ale, jego zasadą jest właśnie łamanie różnych tabu, a przez to szokowanie i wywoływanie skrajnych emocji. Dlatego też ma on i swoich miłośników. Pełni też ważną funkcję w każdej kulturze i w każdym czasie.
Humor (nawet ten „czarny”) to śmiech, a ten to przecież lepsze samopoczucie i relacje z otoczeniem. Dlatego też, każdy pretekst jest dobry, każdy żart, który wzbudza chociażby cień uśmiechu, jest dla każdego człowieka cenny – wart jest nawet tego naszego przysłowiowego tymfa. Jeżeli nie – nie warto się nim zajmować, a z pewnością „wytaczać przeciwko niemu działa”, bo to one w konsekwencji stają się… śmieszne.
Aktualizacja
Ile wart jest dobry żart?
Jako, że mój ostatni felieton „Dobry żart tymfa wart?” wzbudził wśród Szacownych Czytelników wątpliwości, czy rzeczony żart wart jest „tynfa” czy „tymfa”, pozwoliłem sobie na mały suplement do tego tekstu, aby „przenieść się z dowcipem” z obszaru polonistyki, na – znacznie bliższy memu sercu – obszar ekonomii i tu szukać „ceny” dowcipu (ale tej realnej, a nie nominalnej)..
Aby ustalić ile wart jest żart „jednostkowy”, trzeba sięgnąć do starych kronik. Można w nich wyczytać, że wprawdzie czasem mógł kosztować i „gardło”, ale też mógł dać mocną pozycję na dworze, czego najlepszym przykładem jest najsławniejszy trefniś w dziejach Polski – Stańczyk. Mógł też przynieść konkretny zarobek, bowiem jak wiemy: dobry żart…. No i tu rodzi się kolejne pytanie: dużo to czy mało?
Tymf to obiegowa nazwa XVII–wiecznej złotówki. Czyżby, więc dobry żart wart był – 1 zł, czyli około ćwierci euro czy amerykańskiego dolara?
Niestety te analogie nie są takie proste, gdyż jak powszechnie wiadomo, od 1496 roku jeden złoty był równowartością… 30 groszy, a poza tym, ówczesne złotówki, jak sama nazwa wskazuje, były… srebrne, a same zaś „tymf” – bardzo liche.
Jaka więc była rynkowa wartość żartu?
Tu można oprzeć się tylko na dosyć skomplikowanych obliczeniach opartych na porównywaniu cen srebra lub też siły nabywczej pieniądza. W tym drugim przypadku przeliczników może być wiele.
W 1779 roku, a więc w czasach tymfy formalnie wycofano już z obiegu, 1 funt (0,47 kg) szynki kosztował 12 gr, schabu – 7 gr, cielęciny – 7 gr, słoniny – 18 gr. Stosując ten „mięsny przelicznik” z drugiej połowy XVIII wieku można stwierdzić, że dobry dowcip wart był w tych czasach ok. 0,7 kg słoniny lub też 1,8 kg, obecnie dużo bardziej cenionego, schabu. Przekładając wartość tych towarów na realia rynku początku XXI wieku – za dobry żart jego autor powinien otrzymać ok. 40 zł „w schabie” lub 2 zł „w słoninie”.
Lepszym przelicznikiem będzie chyba, bardziej sprzyjająca opowiadaniu dowcipów – butelka piwa angielskiego.
Według Encyklopedii Staropolskiej Zygmunta Glogera, w XVIII wieku w lokalu Reduty Wyższego Świata Warszawskiego, czyli restauracji kategorii „S” warta była á la carte – 4 złote, a więc i cztery żarty. Współcześnie kufel angielskiego Ale można wypić w nienajgorszym pubie za ok. 10-15 złotych. Napoju powinno wystarczyć na opowiedzenie kilku kawałów. A gdy nie będą w najlepszym gatunku, to zamiast kolejnego tymfa ich autor może otrzymać zły szeląg.
* * *
Gdy w drugiej połowie lat 80. założyciel i przywódcy Korei Północnej Kim Ir Sen zaczął znacznie podupadać na zdrowiu, czego przyczyną miał być stres, zalecono, by „Wielki Wódz” częściej się śmiał. W tym celu organizowano występy aktorów i małych dzieci, które miały go rozweselić. Tych, którym udało się sprawić, że dyktator zaśmiał się pięć razy w ciągu dnia, nagradzano nadając im państwowy tytuł „zasłużonego aktora”.
Dr Wojciech K. Szalkiewicz