„SKN Rozwoju Osobistego SGH zaprasza Cię na największe wydarzenie w swojej historii. Już 17 stycznia wystąpi u nas światowej klasy trener rozwoju osobistego Mateusz Grzesiak. Dla wielu będzie to niepowtarzalna okazja, żeby wysłuchać najbardziej rozpoznawalnego coacha w kraju, który naucza na całym świecie w 4 językach.”
Taką wiadomość mógł na Facebooku przeczytać każdy, kto zdecydował się dołączyć do wydarzenia „Mateusz Grzesiak – Personal Branding”, utworzonego przez Studenckie Koło Naukowe na popularnym warszawskim SGH-u. Wiadomość rozeszła się błyskawicznie – obudzeni z poświątecznego letargu studenci i nie tylko, lajkowali wiadomość chętnie z entuzjazmem zapisując się na warsztaty. Na tyle chętnie, że swój udział w spotkaniu potwierdziło do tej pory blisko 7,5 tys. osób. Pęd narodu do zdobywania wiedzy niezmiernie cieszy, sęk w tym, że te 7,5 tys. osób to trochę więcej niż Mateusz Grzesiak szkoli w ciągu roku.
Ups. Organizatorzy nagle zobaczyli, że popełnili błąd. Poinformowali więc na swoim profilu, że w spotkaniu można wprawdzie wziąć udział, ale ze względu na liczbę zgłoszonych osób, lista uczestników zostanie okrojona wyłącznie do studentów. „Nieładnie”, „To nie mogliście o tym wcześniej pomyśleć? Żenada”, „Niedługo grono osób zostanie zawężone do tych, którzy nie ważą więcej niż 40 kilo, żeby wszyscy się pomieścili”, „Olaliście wszystkich” – pomstują w komentarzach rozczarowani fani coacha.
Można powiedzieć: w sumie nic się nie stało. A nawet dobrze się stało, bo dzięki małemu kryzysowi o Mateuszu Grzeszaku dowiedzieli się ci, którzy nigdy o nim nie słyszeli. Kto wie, może i o to chodziło organizatorom – pomyślą niektórzy. Zapewne jednak było tak: ktoś postanowił zorganizować duże przedsięwzięcie a wykorzystanie Facebooka nasuwało się samo: bo tam jest grupa docelowa, bo to dobre narzędzie promocji, etc. A może, zwyczajnie, ktoś wyszedł z założenia, że „na fejsie po prostu trzeba być”.
To nie pierwszy raz, gdy dobre chęci autorów Facebookowych postów, internauci zamienili w popiół. Nie tak dawno firma Gillette świętująca swoje 110-lecie istnienia zamieściła na swoim fanpejdżu – dowcipny w założeniu – rysunek. Miał on uzmysłowić postęp technologiczny jaki dokonał się w segmencie maszynek do golenia. Prezentował dwie maszynki do golenia: z 1904 r. i 2014 r. Internauci nie pozostawili żadnych złudzeń, że nie był to dobry pomysł. Na fanpejdżu marki pojawiło się wkilka tysięcy komentarzy: „stara jest lepsza i tańsza”, „ostatnio zamieniłem nową na starą i ta druga jest bez porównania lepsza”, „jedyny postęp jaki się dokonał to postęp w drenowaniu kieszeni klientów” – grzmieli internauci.
Miało być śmieszno a wyszło też straszno, gdy marketerzy portu lotniczego w londyńskim Luton wpadli na pomysł, by zamieścić na swoim fanpejdżu zdjęcie samolotu, który ześlizgnął się z pasa startowego. Przesłanie było pozytywne (jesteśmy tak wspaniałym portem lotniczym, że u nas coś takiego nie mogłoby mieć miejsca), sęk w tym, że wykorzystano zdjęcie z 2005 r. z Chicago, gdzie z pozoru niegroźny incydent przypłaciło życiem 6-letnie dziecko.
Z pewnością dobre intencje towarzyszyły także marketerom pewnego australijskiego klubu ze striptizem. Zamieścił on na swoim fanpejdżu zdjęcie niemowlaka i ogłosił konkurs pt.: „zgadnijcie którą z naszych dziewczyn przedstawia ta fotografia.” Bywalcy klubu ze striptizem na podstawie daty widniejącej na zdjęciu, szybko wyliczyli, że pracująca w klubie dziewczyna jest niepełnoletnia i ma dziś nie więcej niż 15 lat. Zapewne to nie ostatni raz gdy okazało się, że Facebook – tak jak kij – ma dwa końce.
Z przytoczonych historii a w szczególności tej naszej polskiej, płynie kilka cennych lekcji. Po pierwsze, (dość banalna obserwacja, ale często gdzieś umykająca), komunikacja jest dziś bardzo wymagająca – intelektualnie i czasowo. Nawet niewinny z pozoru komunikat może uruchomić lawinę pretensji i niechęci do marki. Zarządzający komunikacją muszą więc przewidywać sytuację jak szachiści (tu wystarczyło skorzystać z takich narzędzi jak Eventbrite, określając z góry pulę wejściówek) i przez 24 h na dobę trzymać pod ręką gaśnice na wypadek pożaru (tu wystarczyło zareagować w porę nie czekając aż liczba uczestników „dobije” do kilku tysięcy).
Po drugie, każdy kryzys jest doskonałą okazją do budowania wizerunku. Nie wiem jak zakończy się sprawa warsztatu z employer brandingu (nie spodziewam się rewelacji), ale tutaj wystarczyło zaoferować niezadowolonym internautom streaming lub udział w telekonferencji, by wyjść z twarzą z organizacji całego przedsięwzięcia.
No dobrze, powiedzą niektórzy, może szkoda zachodu, może po prostu lepiej mieć święty spokój i darować sobie obecność w mediach społecznościowych? Z tego założenia wyszedł Goldman Sachs. Facebook nie znosi jednak próżni. Fanpejdź „stworzył się sam” w oparciu o informacje z Wikipedii. Polubiło go do tej poty ponad 60 tys. osób.
Adam Mitura, inPlus Media