Zgodnie z zapisami Prawa Prasowego: „Prasa jest zobowiązana do prawdziwego przedstawiania omawianych zjawisk…” (art. 6.1) oraz „Dziennikarz jest obowiązany zachować szczególną staranność i rzetelność przy zbieraniu i wykorzystaniu materiałów prasowych, zwłaszcza sprawdzić zgodność z prawdą uzyskanych wiadomości lub podać ich źródło” (art. 12.1.1). W lutym 2005 roku Sąd Najwyższy wydał precedensową uchwałę, w której stwierdził, że dziennikarz nie podlega odpowiedzialności cywilnej za przedstawienie nieprawdziwego zarzutu, pod warunkiem, że zbierając i wykorzystując informacje dochował staranności, działał w ważnym interesie społecznym i odwołał nieprawdziwy zarzut [1].
Przyjmując za punkt wyjścia powyższe regulacje (oraz inne przepisy Prawa Prasowego) warto zastanowić się zarówno nad stroną prawną, jak i piarowską głośnej publikacji Rzeczpospolitej pt. „Trotyl we wraku tupolewa” (30.10.2012 r.).
Główną osobą tego dramatu jest oczywiście autor artykułu – red. Cezary Gmyz, który – w świetle dostępnych informacji – nie „zachował szczególnej staranności…”. Powołując się na cytowaną wyżej uchwałę SN (chociaż nie jest ona wiążąca dla innych sądów) można by mu to może i wybaczyć, ale nie spełnił żadnego z trzech podanych w niej warunków umożliwiających uniknięcia odpowiedzialności cywilnej.
1. „Nie dochował staranności” – Opierając się na opiniach ekspertów, które ukazały się w mediach, można stwierdzić, że jest różnica pomiędzy: znalezieniem substancji, które „mogą (ale nie muszą) wchodzić w skład materiałów wybuchowych”, a znalezieniem śladów tych ostatnich. Wskazania tej różnicy czytelnikom wymaga „szczególna rzetelność” zapisana w Prawie Prasowym (PP).
2. „Działał w ważnym interesie społecznym” – W tym miejscu pojawia się więc pytanie: w czyim interesie działał red. C. Gmyz, który tekst napisał, T. Wróblewski, redaktor naczelny Rz, który zadecydował o jego publikacji oraz – w ostatecznym rozrachunku i p. G. Hajdarowicz – wydawca Rz (bo zgodnie z art. 38 PP to oni ponoszą odpowiedzialność cywilną za naruszenie prawa spowodowane opublikowaniem materiału prasowego)?
Odpowiedź jest stosunkowo prosta – mając wiedzę o tym, co „narobił” ten artykuł oraz wiedząc o komercjalizacji i upolitycznieniu polskich mediów można pokusić się o stwierdzenie, że publikacja nie była uzasadniona „ważnym interesem społecznym”.
Komu więc służyła? Jednoznaczną odpowiedzi na to pytanie na razie trudno znaleźć. Niemniej spekulacji na ten temat jest już sporo: od klasycznych „pogoni za newsem” czy chęci poprawienia wskaźników cytowalności, do spiskowej teorii o prowokacji PO, chcącej „załatwić” zyskujący w sondażach PiS wsadzając go na kolejną „smoleńską minę”. Niemniej z „interesem społecznym” ma to niewiele wspólnego.
3. „Odwołał nieprawdziwy zarzut” – W tym przypadku sprawa jest jasna – p. C. Gmyz z niczego się nie wycofuje i niczego nie odwołuje, a wręcz odwrotnie: Jak oświadczył m.in. w wywiadzie dla portalu wpolityce.pl: „Podtrzymuję wszystkie swoje ustalenia”, bo w jego opinii „tekst się broni i będzie się bronił”.
Jeżeli więc dziennikarz nie spełnił przewidzianych przez Sąd Najwyższy warunków, trudno bronić go przed odpowiedzialnością cywilną (w tym i służbową) za przedstawienie takich „faktów”.
Cóż w takiej sytuacji miał zrobić właściciel Rz? Odpowiedź można znaleźć w praktycznie każdym podręczniku z zakresu zarządzania kryzysowego. I to zrobił!
Przeprosił czytelników i zwolnił dyscyplinarnie red. C. Gmyza, rozstał się z redaktorem naczelnym pisma T. Wróblewskim oraz dwoma innymi członkami kierownictwa redakcji, czyli ze wszystkimi, którzy ponosili odpowiedzialność za pojawienie się „faktoidów” na łamach.
„Za błędne decyzje trzeba ponosić konsekwencje, stąd dymisje i zwolnienia dyscyplinarne w redakcji. Od dzisiaj tak będzie zawsze. Zapewniam, że zrobię wszystko, co możliwe, aby taka sytuacja się nigdy więcej nie powtórzyła, aby to, co będziemy publikować w Rzeczpospolitej, było zawsze wiarygodne, rzetelne, przemyślane i sprawdzone. Wiarygodność musi być naszą najwyższą wartością. Jeszcze raz wszystkich przepraszam” – napisał w swoim oświadczeniu (5.11.2012 r.) G. Hajdarowicz.
Trudno mu się dziwić. W sytuacji, w której ani on, ani rada nadzorcza spółki będącej wydawcą pisma, nie uzyskała dowodów na poparcie postawionej w artykule tezy [2], nie miał innego wyjścia. Stawką bowiem była wiarygodność pisma (w internecie już pojawiło się złośliwe hasło: „Rzetelny jak Rzeczpospolita!”), która doznała potężnego uszczerbku (ale i ewentualna odpowiedzialność cywilna i karna). „Jako wydawca oddzielam zawsze redakcję od biznesu, ale to, że nie wiedziałem, jak wyglądają kulisy powstawania tekstu, nie zwalnia mnie z obowiązku odpowiedzialności za artykuły, które ukazują się w gazecie” – napisał we wspomnianym już oświadczeniu właściciel gazety.
Gdyby tylko dowody były – artykuł był „udokumentowany” – nie ma wątpliwości, że byłoby inaczej. „News”, który wywołuje taką burzę wart jest bowiem kupę pieniędzy i to nie tylko dla autora, ale i redakcji. Jednak, aby taki efekt osiągnąć, gazeta musi być medium wiarygodnym.
Najlepiej wie chyba o tym redaktor naczelny Gazety Polskiej (zarówno w wersji codziennej, jak i tygodnika). Mimo iż praktycznie codziennie zamieszcza na swoich łamach nie mniej „rewelacyjne” materiały na temat tego, co rzekomo wydarzyło się pod Smoleńskiem, o wywołaniu takiej burzy, jaką wywołał omawiany tekst z Rz może tylko pomarzyć. Wszystko jest kwestią wiarygodności medium.
Rozwiązanie tej klasycznej sytuacji kryzysowej w Rzeczpospolitej wymagało szybkich i radykalnych działań, zwłaszcza, że pierwsza próba wycofania się rakiem ze wszystkiego okazała się klapą m.in. na skutek zupełnie niespójnej komunikacji, czego wyrazem było zmienianie argumentacji temu towarzyszącej [3]. I te działania zostały podjęte.
Tak na ten temat wypowiadali się na jednym z portali medioznawcy – prof. W. Godzic: „W dobrym stylu wskazano, kto jest winny, nikt tu niczego nie udawał, wiadomo było, kto jest twórcą tej informacji, bardzo szybko redaktor naczelny podał się do dymisji, a rada nadzorcza szybko zadziałała. To wzorcowe postępowanie w tym przypadku. Czytelnicy mogą odnieść wrażenie, że zdarzają się błędy, natomiast – jak się okazuje – media potrafią przyznać się do błędów. Wszyscy przecież je popełniamy”; oraz prof. M. Mrozowski: „Mam nadzieję, że te decyzje wynikają z przywiązania do pewnych standardów pracy dziennikarskiej, które nakazują ponosić odpowiedzialność za tak skandaliczne wydarzenie. (…) Jestem zwolennikiem mimo wszystko trzymania się tezy, że nadal pewne podstawowe standardy dziennikarstwa obowiązują i obrona wizerunku i reputacji gazety jest drugim motywem wynikającym właśnie z tego pierwszego”.
Z punktu widzenia redakcji kryzys został zażegnany, temat został zamknięty i najprawdopodobniej już wkrótce stanie się Historią. Już tylko jednym z przykładów dziennikarskich „wpadek” lub też case’m omawianym na zajęciach z dziennikarstwa lub Public Relations.
Gorzej sytuacja wygląda z punktu widzenia kilku innych podmiotów, które zabrały głos w tej sprawie.
„Po decyzjach, jakie G. Hajdarowicz podjął 5 listopada br. oraz zapoznaniu się z argumentacją, jakiej użył, by je uzasadnić, uważamy, że niezależność redakcji została skrajnie zagrożona. W naszej opinii wizerunek i marka Rzeczpospolitej najbardziej ucierpiały na naciskach, jakimi jej dziennikarze zostali poddani przez właściciela” – napisali w swoim oświadczeniu członkowie Zarządu Głównego Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich.
Jeżeli tworzący Zarząd stowarzyszenia wybitni dziennikarze nie widzą (lub nie chcą zauważyć) istoty problemu i wyżej stawiają „niezależność redakcji” do swojego wydawcy, niż „rzetelności” tejże redakcji, to takim oświadczeniem SDP nie wystawia sobie najlepszego świadectwa. „Wizerunek i markę” mediów tworzą, nie wewnętrzne relacje w redakcji, ale właśnie rzetelność (oraz szybkość i sposób) podawanych informacji.
„Oliwy do ognia” dodaje jeszcze oświadczenie Centrum Monitoringu Wolności Prasy SDP, w którym można przeczytać m.in.: „Wyrażamy oburzenie brakiem solidarności dziennikarskiej ze strony części koleżanek i kolegów dziennikarzy wobec (…) zwolnionych z redakcji Rzeczpospolitej, w związku z ostatnimi publikacjami tego dziennika…”. Osobiście, ja również nie solidaryzuję się z takim dziennikarstwem.
Można odnieść wrażenie, że tymi oświadczeniami SDP broni nie tyle samych dziennikarzy, co „linii programowej” gazety, która do tej pory jest uznawana za jednego z ważniejszych reprezentantów prawej strony polskiej sceny politycznej – jest jej „AntyWyborczą”. I są one potwierdzeniem tego, co stwierdza Centrum: „…jest ponurym obrazem złej kondycji i stopnia upolitycznienia polskiego dziennikarstwa”.
Dowodem na poparcie tej tezy może być „zgodność” stanowisk SDP i J. Kaczyńskiego.
„Takiego działania właściciela gazety nie można potraktować inaczej niż jak zamachu na wolność słowa” – ocenił szef PiS w oświadczeniu przekazany mediom. „Standardy demokracji w żaden sposób nie pozwalają na takie karanie za słowo, na karanie za coś, co jest solą pracy dziennikarza. (…) W tej sytuacji nie można pozostać biernym. Prawo i Sprawiedliwość podejmie odpowiednie inicjatywy legislacyjne, które (…) wzmocnią niezależność dziennikarzy względem wydawców i właścicieli pism”.
A lider PiS najgorzej chyba wyszedł na tej sprawie.
Dał się „sprowokować” artykułowi Rz i ponownie „zabrnął” z kolejnymi zarzutami dotyczącymi „zamachu smoleńskiego”, których koronnym dowodem miała być inkryminowana publikacja. Odnosząc się do informacji gazety powiedział, że: „zamordowanie 96 osób, w tym prezydenta RP, innych wybitnych przedstawicieli życia publicznego, to niesłychana zbrodnia”. Ocenił też, że „każdy, kto choćby tylko poprzez matactwo, czy poplecznictwo miał z nią cokolwiek wspólnego musi ponieść tego konsekwencje”. Zażądał też dymisji rządu Donalda Tuska. Nawet dementi gazety nie przekonało go, że „czarne jest czarne, a białe jest białe”. „Uważam, że to, co zrobiła Rzeczpospolita, później z tego się wycofała, to dowód na to, że w Polsce jest bardzo źle z niezależnością mediów” – ocenił lider PiS.
Tym samym zakończył kolejny (tym razem bardzo krótki) okres „polityki miłości” i realizacji kolejnej strategii „ocieplania wizerunku Prawa i Sprawiedliwości”, które zaczęły już korzystnie wpływać na sondażowe wyniki PiS-u. W zasadzie załamaniu uległ też projekt „profesor Piotr Galiński”. Ten bowiem, w jednym z wywiadów stwierdził: „Po publikacji o trotylu na pokładzie Tu-154 dynamika spraw politycznych przyspieszyła i merytoryka zaszła na drugi plan. Ja pod tezą o zamachu się nie podpisuję. Ja uważam, że tego rodzaju hipoteza jest jedną z uprawnionych hipotez dotyczących wyjaśnienia tej katastrofy”.
Można powiedzieć, że wszystko wróciło do „normy”, chociaż warto zauważyć, że dzięki „trotylowi” do języka polskiej polityki powróciło dawno nie używane – a powstałe już w 2006 roku – hasło „kontrrzeczywistość medialna”[4].
Trochę się jednak zmieniło i swoimi wypowiedziami na temat decyzji władz Rzeczpospolitej lider PiS może stracić ważnych medialnych „sprzymierzeńców”.
Pytany o opinię Kaczyńskiego na temat swoich decyzji personalnych w swojej gazecie G. Hajdarowicz, właściciel spółki Presspublica, powiedział: „To oświadczenie to jest tak naprawdę zamach na własność prywatną. Ja rozumiem, że teraz następnym postulatem będzie upaństwowienie, może wszystkich firm prywatnych, no bo po co nam prywatny biznes? Tylko to już było, to się nazywało PRL (…) Myślę, że to jest jakaś kolejna bzdura, która się pojawia”.
Presspublica wydaje m.in. Rzeczpospolitą i tygodnik Uważam Rze, jest też właścicielem portali internetowych, m.in. rp.pl, które są macierzystymi redakcjami wielu prawicowych dziennikarzy i publicystów.
[1] W lutym 2005 roku Sąd Najwyższy zakończył ostatecznie proces, jaki wytoczył redakcji gazety „Życie” prezydent A. Kwaśniewski za cykl artykułów pod wspólnym tytułem „Wakacje z agentem”, w których gazeta informowała o wspólnym pobycie i domniemanych jego spotkaniach z rosyjskim szpiegiem W. Ałganowem w Cetniewie w sierpniu 1994 roku.
Sąd uznał wówczas, że dziennikarze nie dochowali należytej staranności oraz rzetelności podczas zbierania informacji i przedstawili nieprawdziwe zarzuty. Nakazał też autorom tekstów oraz redaktorowi naczelnemu gazety publiczne przeproszenie prezydenta. Podjął przy tym wspomnianą uchwałę.
[2] W swoim oświadczeniu RN Presspubliki zaznaczyła, że zarząd spółki 31 października przekazał Gmyzowi dokumenty pozwalające mu na ochronę świadków, jak i pisemne zapewnienie o ochronie jego osoby w razie przyszłych procesów, jeśli okazałoby się, że rzetelnie zbierał materiały i posiada na to stosowne dowody.
Wśród dokumentów było również zapewnienie o ochronie informatorów, a dla ich bezpieczeństwa oświadczenia miały być zdeponowane w jednej z kancelarii adwokackich.
„Pan redaktor C. Gmyz, pomimo wcześniejszych zapewnień, nie przedstawił żadnych oświadczeń stwierdzając, że informatorzy odmówili złożenia dokumentów. Niezależnie od tego, co ustali prokuratura, na obecnym etapie wiedzy publikowanie tytułu ‘Trotyl we wraku tupolewa’ było ogromnym nadużyciem” – oświadczyła RN Presspubliki.
Osobne oświadczenie w tej sprawie wydał prezes zarządu Presspubliki. Hajdarowicz ocenił, że tekst „nie powinien się nigdy w takiej formie ukazać w Rzeczpospolitej”. „Z przeprowadzonego postępowania wyjaśniającego wynika, że nie był on w ogóle udokumentowany. Informacje uzyskane przez dziennikarzy o cząstkach wysokoenergetycznych powinny być przekazane rzetelnie, bez nadinterpretacji i uprzedzania wyników badań i analiz. Ogromnym nadużyciem był też sam tytuł artykułu” – napisał Hajdarowicz.
[3] Redakcja Rz najpierw przyznała się do błędu, by po kilku godzinach się z tego wycofać. Następnie naczelny Rz w wypowiedzi opublikowanej na stronie www dziennika powiedział, że cała geneza katastrofy smoleńskiej jest skomplikowana i problem należy rozwiązać.
[4] Została ona zdefiniowana przez J. Kaczyńskiego 17.02.2006 r. w jego wystąpieniu w sejmowej debacie o 100 dniach rządu K. Marcinkiewicza. Stwierdził wówczas, że: „W PRL-u ta kontrrzeczywistość, rzeczywistość funkcjonująca w życiu oficjalnym, w mediach była elementem stałym, można powiedzieć konstytutywnym tej formacji ustrojowej. Bardzo wiele tej kontrrzeczywistości, tego zupełnego braku szacunku dla faktów, pozostało także w III Rzeczypospolitej. Ale we wspomnianych już przeze mnie latach 2003–2004 coś się zmieniło. Doszło do sytuacji, w której to, co czytamy, i to, co widzimy, jakoś się do siebie zbliżyło. No, ale dzisiaj mamy do czynienia z bardzo energiczną odbudową tego, co było przedtem, ta kontrrzeczywistość znów triumfuje. Stare to zjawisko i bardzo by było dobrze dla polskiej demokracji, gdyby w końcu zniknęło. Niestety nie znika”.