Przystępując tydzień temu do pisania felietonu pt. Polityczna „mizeria” nie wiedziałem jeszcze, że właśnie przyłączam się do tych, którzy „podjęli starania, by zmusić p. Magdalenę Ogórek do wycofania się z wyborów”, że podjąłem „próbę niszczenia demokracji i łamania Jej – tj. p. Ogórek, jak niegdyś premiera Cimoszewicza” – jak napisała na Facebooku. Na szczęście, Pani doktor-kandydat zadeklarowała również, że: „się nie wycofam!” i dalej prowadzi swoją kampanię wyborczą. Dzięki czemu, systematycznie dostarcza innemu doktorowi (tym razem naukowcy-felietoniście) materiału do rozważań nad marketingiem politycznym à la polonaise.
Aby znów „nie było na mnie”, posłużę się komentarzem niejakiego Lesława, który znalazłem w Internecie: „Pani Magdalena Ogórek powinna wygrać wybory prezydenckie. Po pierwsze ma prezentację jak żaden inny z kandydatów – znaczy się jest ładna i zgrabna, po drugie jest młoda, po trzecie jest kobietą, a nie jakimś zadufanym w sobie bezczelnym samcem, po czwarte wywodzi się z poniewieranej przez domorosłych faszystów, religiantów, obskurantów, nacjonalistów i liberałów – polskiej lewicy, po piąte gorsza, bardziej aspołeczna i propartyjna od Lecha Kaczyńskiego i Bronisława Komorowskiego na pewno nie będzie”.
Przykro mi Lesławie, Pani Magdalena najprawdopodobniej nie wygra wyborów prezydenckich (o ile nie zdarzą się nadzwyczajne okoliczności, o czym pisałem już przy innej okazji). Wskazują na to wszystkie znaki na Niebie i Ziemi. Można oczywiście zaklinać rzeczywistość – tak, jak nieprzymierzając Krzysztof Gawkowski, sekretarz generalny SLD, który w radiu Tok FM stwierdził: „bez względu na to, jaki będzie wynik, mamy w wyborach prezydenckich sukces!” – ale czy warto? Rozumiem, że dla pana Sekretarza „nieważne jaki” wynik lewicy w ostatnich wyborach samorządowych, też był „sukcesem”, który do tej pory jest w Sojuszu hucznie świętowany?
Przedstawiona przez Lesława „lista zalet” kandydatki nie jest niestety nowa. Wielokrotnie była już używana, tak w wyborach samorządowych, jak i parlamentarnych – wystarczy przypomnieć „sukcesy” różnego autoramentu „Aniołków” Kaczyńskiego, Napieralskiego, czy też innych „pięknych, niezależnych i kompetentnych” kandydatek.
Co do urody – tej u p. Magdaleny nikt chyba nie kwestionuje. Problematyczne jednak pozostają jej „niezależność” i „kompetencje”.
O tych ostatnich mówiła m.in. podczas niedzielnego spotkania z dziennikarzami. No cóż, jej „polityczne CV” opiera się na pracy w administracji państwowej, gdy lewica była u władzy, a więc już ponad 10 lat temu, na byciu szefową gabinetu ówczesnego lidera SLD Grzegorza Napieralskiego oraz niedanym starcie w wyborach parlamentarnych w 2011 roku.
Cóż, tak jak wizyta na dworcu PKP nie czyni z nikogo kolejarza, tak taki życiorys nie czyni z p. Ogórek Polityka (przez duże „P”), a tym bardziej „męża stanu” (i nie o płeć tu chodzi), jakim w każdym kraju powinien być jego Prezydent. O ile nie brakuje jej wykształcenia, to na pewno: przygotowania, doświadczenia, umiejętności, charyzmy, power dressing, czyli stylu znamionującego władzę, zaplecza politycznego itp.
Brakuje jej również tego, o czym pisałem w poprzednim felietonie – dobrych doradców z zakresu marketingu politycznego. Bo to, co robi p. Magdalenie jej polityczny patron i „rzecznik”, też woła o pomstę do nieba: „Biedna. Leszek Miller nie ma sumienia” – napisała w Internecie zocha688.
Bo Pani Ogórek jest również „niezależna” – ale pod warunkiem, że Miller jej na to pozwoli. Najlepiej było to widać podczas prezentacji kandydatki 9 stycznia, gdy dziennikarze próbowali zapytać ją o bieżącą sytuację na Śląsku. Miller nie dał jej dojść do głosu. Może i dobrze, bo ostatnie, niedzielne „expose” kandydatki było pokazem braku przygotowania, zarówno merytorycznego, jak i do niełatwej sztuki wystąpień publicznych, i jeszcze trudniejszego – do konfrontacji z dziennikarzami.
Ostatnio Monika Olejnik zapytała Leszka Millera: „czym różni się doktor Ogórek od profesora Glińskiego”?
W mojej opinii, w kategoriach politycznych – niczym.
Oboje należy zaliczyć to wcale licznej grupy „politycznych pacynek”, ludzi którzy są tylko kukiełkami na politycznej scenie, wyciągniętymi z pudełka przez politycznych wyjadaczy pokroju Millera i Kaczyńskiego. Służą tylko do odegrania określonej sceny i… trafiają z powrotem do pudełka, w polityczny niebyt.
Mimo licznych przykładów „karier” tego typu polityków kierowanych z tylnego siedzenia (od Jerzego Buzka począwszy, poprzez najgłośniejszy przypadek Kazimierza Marcinkiewicza, do najbardziej – excusez le mot – „karykaturalnej postaci” Krzysztofa Kononowicza) – „idą w to”, skutecznie otumanieni wizją Władzy lub tylko chwilowej, celebryckiej sławy (motywacja jest tu z resztą różna – np. Kazimierz Piotrowicz, wystartował w wyborach prezydenckich w 1995 roku, aby lansować swoje wkładki do butów). Godzą się na maskaradę, co nie jest jeszcze najgorsze. Najgorsze jest to, że z czasem zaczynają brać ją za rzeczywistość. Jak pisał Tacyt „Żądza władzy jest gwałtowniejsza od innych namiętności”, często też „gwałtowniejsza” od zdrowego rozsądku.
Na szczęście dla nas, obserwatorów tego „teatrzyku” – „polityka jest [nadal tylko] jedną z gałęzi przemysłu rozrywkowego” – jak mówił Frank Zappa.