niedziela, 24 listopada, 2024
Strona głównaPublikacjeWywiad o... współpracy wojska z mediami i komunikacji misji w Afganistanie

Wywiad o… współpracy wojska z mediami i komunikacji misji w Afganistanie

PRoto.pl: Czy często zdarzają się sytuacje, w których musi Pan odmówić udzielenia informacji, ponieważ dziennikarze pytają o informacje wrażliwe lub niejawne?

Dariusz Kryszk, główny specjalista w Departamencie Prasowo-Informacyjnym MON: Wojsko Polskie jest instytucją otwartą. Proszę pokazać mi drugą instytucję publiczną lub prywatną, która zaprasza dziennikarzy w swoje szeregi na kilka lub kilkanaście tygodni. Zapewnia im możliwość 24 godzinnego „podglądania” pracy i odpoczynku personelu instytucji. W strefie konfliktu zbrojnego oznacza to, że dziennikarz ma okazję zobaczyć żołnierzy, szeregowych i oficerów jak: jedzą, śpią, walczą, giną, o czym rozmawiają, co sądzą o sensie wojny i tragicznym losie ludności cywilnej, co mówią o decyzjach przełożonych, niedostatkach w swoim wyposażeniu, tęsknocie za rodziną. Mogą zobaczyć również strach w oczach żołnierza przed śmiercią oraz gniew i nienawiść do wroga, który zabił im najbliższego przyjaciela. Przy takiej otwartości, wojsko oczekuje od dziennikarza właściwie tylko jednego – by swoimi relacjami nie dostarczył on przeciwnikowi informacji, które mogą zagrozić życiu naszych żołnierzy i powodzeniu planowanych operacji. Na przykład tłumaczy mu się, że opublikowanie zdjęcia składu amunicji znajdującego się w bazie, może być cenną wskazówką dla przeciwnika do przeprowadzenia celnego ataku moździerzowego. Czasem dziennikarz nie widzi niczego złego w tym, że poda informację o systemie rozpoznania, który jest rozwinięty wokół bazy, co rozwściecza dowódcę odpowiedzialnego za jej bezpieczeństwo. Problem polega więc na tym, że wrażliwość wojskowych nie musi być taka sama jak wrażliwość dziennikarzy. Na tym tle dochodzi do wielu nieporozumień.

Dlatego kluczową sprawą dla mnie i myślę, że dla dziennikarzy również – jest zrozumienie kontekstu i uwarunkowań, w których przyszło nam wspólnie działać. Przed wyjazdem dziennikarza w strefę konfliktów zbrojnych, najważniejszą sprawą jest zatem wcześniejsze, długoletnie utrzymywanie ścisłego kontaktu i wzajemne edukowanie się. Zawsze w toku rozmów z dziennikarzami staramy się budować ich świadomość – że wolność mediów nie może zagrażać wolności i bezpieczeństwu żołnierzy.

Kiedy zdarza nam się odmawiać? Zasada w siłach zbrojnych jest taka, że każdy członek sił zbrojnych udzielający informacji, jest odpowiedzialny za ochronę informacji niejawnych. On wie, co jest jawne i co jest niejawne. Jeżeli przyprowadzamy dziennikarza na rozmowę z ekspertem, powiedzmy, od Rosomaka, on ma w swojej głowie tzw. stop-listę i mówi ok., »nie mogę podać takiej a takiej informacji«. Może powiedzieć więcej, ale z zastrzeżeniem, żeby dziennikarz tego nie publikował, bo może to być wykorzystane przez przeciwnika. W praktyce bywa tak, że za każdym razem trzeba szczegółowo tłumaczyć dziennikarzom, dlaczego nie udzielamy pewnego typu informacji. Rozszerzamy w ten sposób jego specjalistyczną wiedzę, by w ten sposób zrozumiał nasze powody.  To ważne, bowiem jak wspominałem wcześniej, dziennikarz przebywający w bazie ma wiele okazji, by wejść w posiadanie wrażliwych dla wojska informacji. Pozostaje nam wówczas mieć nadzieję, że tego nie opublikuje, bo może to być wykorzystane przez przeciwnika i zagrozić życiu lub zdrowiu żołnierzy, jak i jego samego. Takie zasady to nic nowego. Obowiązywały np. dziennikarzy podczas Powstania Warszawskiego.

Nie zapomnę przypadku z Afganistanu. Na ajdiku, czyli minie-pułapce,  wyleciał w powietrze Rosomak  – ranni i zabici zostali żołnierze polskiego patrolu jadący z pomocą humanitarną dla mieszkańców pobliskiej wioski. Po tym ataku przebywający w bazie dziennikarz telewizyjny puścił materiał z Afganistanu – stojąc obok Rosomaka wskazał ręką dokładne miejsce, gdzie wybuchła mina opatrując to bogatym komentarzem dotyczącym skutków tego ataku. Materiał poszedł, bo był robiony „na żywo”. Reakcja ludzi będących na miejscu w kontyngencie była ostra. Zadzwoniono do mnie i powiedziano, że tak nie może być, że taka sytuacja nie może się powtórzyć. bo następnym razem przeciwnik będzie wiedział, pod którą częścią Rosomaka należy zdetonować „ajdika”. Rozmawialiśmy z tym dziennikarzem wcześniej o obowiązujących zasadach, ale w „ferworze walki” poszło jak poszło. Stwierdził, że według niego wszystko było OK.

Zgodnie z procedurą, jeśli wojsko w bazie nie może się dogadać z dziennikarzem, wyżsi przedstawiciele wojskowi rozmawiają z szefami tego dziennikarza w kraju. Zadzwoniłem do szefa redakcji wyjaśniając sytuację i prosząc, by omówić ten przypadek na kolegium. W czasie całego pobytu dziennikarz zrobił 99 proc. wartościowych materiałów, rzetelnych, prawdziwych i ciekawych z punktu widzenia odbiorców, ale zarówno jemu jak i redakcji w tamtym przypadku zabrakło wojennej empatii – która powinna przełożyć się na samoograniczenie mediów. Przy transmisji na żywo z takich sytuacji ciężko mówić o jakiejkolwiek możliwości reakcji ze strony wojska. Wojenna cenzura – myślę, że w ogóle nie istnieje coś takiego…

PRoto.pl: … chyba że mamy stan wojenny

D.K.: Owszem, ale w ustawie o stanie wojennym i kompetencjach naczelnego dowódcy mówi się o cenzurze prewencyjnej i ograniczeniu praw obywatelskich, ale to wprowadzają organy administracji państwowej, a nie wojsko. Moim zdaniem nie oto zresztą chodzi, by wymuszać prawem zdroworozsądkowe postawy.

PRoto.pl: Jak ogólnie oceniacie Panowie współpracę z mediami?

D.K.: Mamy w Polsce grupę dziennikarzy, których bierzemy w ciemno. Ci dziennikarze przesyłają odbiorcom ciekawe i wartościowe materiały,  wiedzą, co to wojsko, byli na misjach, działali przy okazji różnych konfliktów zbrojnych, doskonale wiedzą co mogą i czego nie mogą, aby nie zrobić krzywdy sobie i żołnierzom. Do tego od lat współpracują z wojskiem. Wspominałem  wcześniej o budowaniu relacji, szkoleniach, które organizujemy. Nawiasem mówiąc, jeżeli dziennikarz chce wyjechać do Afganistanu, proponujemy redakcji 3-dniowy kurs dla korespondentów wojennych w Centrum Przygotowań do Misji Zagranicznych w Kielcach. Tam szkolimy dziennikarzy przede wszystkim ze współdziałania z żołnierzami. Jednocześnie uczymy żołnierzy, jak współpracować z dziennikarzami. Tłumaczymy żołnierzom, że dziennikarz musi wyjść, zrobić zdjęcia, że trzeba go asekurować itd. Kielce są jednym z elementów systemu, pozwalającego dziennikarzowi zapoznać się z problematyką dotyczącą współpracy z wojskiem.

Wojsko organizuje te szkolenia na własny koszt. Ale, z tego co mi wiadomo, według światowych standardów jest to obowiązek redakcji. To ona ma obowiązek wyposażyć dziennikarza w odpowiedni sprzęt, zapewnić mu przeszkolenie, ubezpieczenie. Muszę zaznaczyć, że różnie z tym bywa. Dziennikarz jedzie do Afganistanu, a redakcja mało uwagi poświęca jego potrzebom. Nie są mi również znane przypadki instytucjonalnej opieki mediów nad rodzinami dziennikarzy, którzy wyjechali w strefę działań wojennych.

PRoto.pl: Jest to kwestia niewiedzy czy braku chęci?

D.K.: Myślę, że w niektórych mediach jest to kwestia przede wszystkim braku świadomości ze strony kierownictwa, być może jest to kwestia ograniczeń finansowych w redakcji. Rozmawiając z dziennikarzami ubiegającymi się o wyjazd do Afganistanu czasami mam wrażenie, że przynajmniej część z nich pozostawiana jest sama sobie. Być może Naczelny mówi im: jedź, jak chcesz nie przeszkadzam ci, ale to jest twoja odpowiedzialność, a w redakcji nie ma pieniędzy na nic. Wojsko wówczas zapewnia transport lotniczy do Afganistanu, wypożycza dziennikarzowi kamizelkę, hełm, zapewnia wyżywienie, kontener mieszkalny w bazie itd.  Porównując sytuację do dużych redakcji zachodnich – u nas bywa różnie. Ta rozmowa jest dobrą okazją, żeby poprosić kierownictwa mediów o poświęcenie większej uwagi potrzebom korespondentów wojennych. Wzorem Wojska Polskiego dotyczy to również rozwinięcia systemu opieki psychologicznej nad dziennikarzami-weteranami, którzy wrócili z misji. Niejednokrotnie byli oni bowiem świadkami tragicznych zdarzeń.

Jacek Matuszak, specjalista w wydziale prasowym Dowództwa Wojsk Lądowych: W Kielcach nie uczymy dziennikarza tego, czego mu nie wolno. Ten kurs ma pokazać mu, z jakimi  potencjalnymi sytuacjami może się spotkać na misji. Dlatego szkolenie maksymalnie zbliżamy do realiów misji. Dla wielu jest to pierwsza weryfikacja ich własnych oczekiwań i możliwości psychofizycznych, po której niektórzy nie decydują się na wyjazd. Dzisiaj nie ma już specjalizacji w mediach. Dziennikarz jednego dnia pisze o misji, następnego o skoku Baumgartnera, a jeszcze kolejnego zajmuje się ekonomią. To utrudnia przygotowanie się do współdziałania z wojskiem i wykonywanie profesji reportera wojennego. Podam przykład, który pozwoli to zobrazować. W czasie jednej z letnich zmian na lądowisku w Ghazni (Afganistan) wylądował dziennikarz, formalnie przygotowany do tego, żeby tam być. Pan wylądował w hełmie i kamizelce. Tylko,  że jednocześnie miał klapki na nogach, po kamieniach ciągnął walizkę na kółkach zamiast spakować się do plecaka i miał ponad 60 lat. Od lądowiska do biura prasowego miał około 300 metrów i prawie umarł po drodze z wysiłku. Z pewnością był dobrym dziennikarzem z dużym doświadczeniem, ale nie był przygotowany kondycyjnie.

Na szczęście grupa przyjeżdżających dziennikarzy, którzy nie są zainteresowani misją, jest znikoma. A na dodatek wielu z nich sam fakt, że znaleźli się w strefie misji, uznaje za atrakcję. I chętnie przystają na nasze sugestie; jeśli wprowadza się im ograniczenia, godzą się na nie, bo świadomość tych ograniczeń nie jest wcale tak niska. Pamiętam dowódcę mojej pierwszej zmiany w Afganistanie, generała Marka Tomaszyckiego, który miał zwyczaj, jak chyba każdy dowódca, witania dziennikarzy przyjeżdżających do kontyngentu. Każdego z nowo przybyłych pytał, co chcieliby robić w Afganistanie. Na początku padały odpowiedzi typu: O, panie generale, tu jest tak ciekawie, że zrobię, co się da. Generał dopytywał: z jakim pomysłem pan przyjechał? Co konkretnie pana interesuje? I okazywało się, że początkowo większość tych niedoświadczonych dziennikarzy nie miała żadnego pomysłu. Sam fakt dotarcia do Afganistanu był już dla nich sukcesem.

Spędziłem 4 pełne zmiany w Afganistanie i przekonałem się, że z czasem dziennikarze, czy szerzej ludzie mediów, sami się orientowali, że aby zrobić dobry materiał, nie wystarczy zrobić paru zdjęć, że trzeba poszukać nowego wątku. I dziennikarze sami zaczęli się przygotowywać do wyjazdu, zaczęli śledzić to co dzieje się u stóp Hindukuszu i w polskim kontyngencie. A grono osób, które nie mają nic wspólnego z wojskiem i jadą na misję jak na fajną wycieczkę systematycznie się kurczy. Dodatkowo wśród tej grupy wzrosła świadomość zagrożeń, jakie tam występują.

PRoto.pl: Na początku w Iraku sami musieliście uczyć się pracy z dziennikarzami. Czy większość z obecnie stosowanych rozwiązań w kontaktach z mediami opracowaliście sami, czy korzystaliście np. z doświadczeń Amerykanów?

D.K.: Polska, Wojsko Polskie jest członkiem NATO. Jest to o tyle fantastyczna organizacja, że możemy korzystać z doświadczeń poszczególnych państw, czy to Amerykanów, Brytyjczyków czy Niemców. To wszystko jest zbierane w jednym miejscu, np. w Media Operations Centre Kwatery Głównej NATO, czy Sojuszniczego Dowództwa Transformacji. Systematycznie, każdego roku są organizowane natowskie konferencje Public Affairs, na których wymieniamy się naszymi spostrzeżeniami. W efekcie powstają dokumenty sojusznicze normujące zasady współpracy Sojuszu z mediami. Największą korzyścią jest to, że możemy wnieść coś z własnego doświadczenia i czerpać z doświadczenia innych. NATO ma także ośrodki, które naukowo i dydaktycznie zajmują się sprawami Military Public Affairs. Na przykład szkoła NATO w Oberammergau.

J.M.: W Afganistanie jesteśmy częścią sił ISAF. I nie dotyczy to tylko sfery czysto militarnej. Gdy pracowałem w komórce prasowej naszego kontyngentu, nade mną była komórka prasowa całego dowództwa regionalnego, w której każde dowództwo narodowe miało swojego łącznika. Podglądaliśmy, jak pracują nasi koledzy, czasem oni przychodzili do nas po poradę. W ramach ISAF, ale też przy okazji innych misji, pracujemy w jednym systemie i nie jest tak, że każdy kraj działa tylko we własnym zakresie i na własny rachunek.

PRoto.pl: W jaki sposób komunikowaliście się z miejscową ludnością w Afganistanie?

D.K.: Pamiętajmy o tym, że nasza obecność w Afganistanie jest ukierunkowana na pomoc jego mieszkańcom. Dla mnie ludność cywilna Afganistanu to prawdziwi bohaterowie zmagający się od kilkudziesięciu lat z tragizmem i znojem życia w kraju ogarniętym wojną. Najpierw musieli walczyć z sowietami, później ze wspierającym międzynarodowy terroryzm reżimem talibów, który odebrał im wiele ludzkich praw. Społeczność międzynarodowa przypomniała sobie o Afganistanie po zamachach na World Trade Center. Teraz starają się przeżyć mimo terroru chcących wrócić do władzy ekstremistów talibskich, przestępczości narkotykowej ale i niestety przypadkowych cierpień zadanych rękami sił własnych. To jak Afgańczycy muszą zmagać się z trudami codziennego życia jest godne najwyższego szacunku. A my działamy na ich rzecz.

J.M.: Zanim odpowiem na pytanie, chciałbym wskazać na dwie kwestie. Po pierwsze, w Polsce uogólnia się, że atakują nas talibowie. Otóż w Afganistanie istnieje wiele grup, które walczą również między sobą. Są ludzie, którym zależy, żeby tam przez cały czas wrzało. Po drugie, powszechny pogląd o Afgańczykach w naszym kraju jest taki, przepraszam za kolokwializm, że to są ciemni ludzie. Otóż ja w Afganistanie spotkałem na swojej drodze ludzi po studiach w Wielkiej Brytanii,  Związku Radzieckim, Niemczech, a nawet Polsce, którzy chcą, aby zapanowała w tym kraju normalność. I jeszcze trzecie zastrzeżenie, które będąc tam przyjmowałem na własny użytek. Otóż starając się tam coś zrobić nie mówiłem miejscowym, że wiem coś lepiej od nich. Starałem się im pokazać, jak coś można zrobić inaczej. To oni mieli zdecydować, czy chcą z tego skorzystać, czy też nie.

A jak się z nimi komunikujemy? Elementów składowych systemu komunikowania się jest cała gama. W strukturze kontyngentu jest kilka wyspecjalizowanych komórek,. Mamy komórkę PSYOPS, która informuje o działaniach naszego wojska, m.in. prowadzi własne radio HAMDARD, gdzie emitujemy np. porady dla rolników, lekcje angielskiego czy audycje dotyczące zachowana higieny, a nawet bajki dla dzieci. W Polsce taka ramówka by nie chwyciła, ale tam jest zapotrzebowanie właśnie na tego typu audycje. Do tego rozdajemy odbiorniki radiowe. Warto zauważyć, że wbrew pozorom w Afganistanie istnieje coś takiego, jak rynek mediów. W samej prowincji Ghazni nieregularnie ukazuje się ponad 30 tytułów prasowych, nie licząc gazet, które są drukowane i kolportowane przez sam ISAF. Do tego dochodzi telewizja, która też zdobywa uznanie, mimo ograniczonego dostępu do prądu. To jeden ze sposobów komunikowania się i oddziaływania.

Są gazety, do których staramy się docierać. Problem polega na tym, że każdy materiał, który ma zostać wydrukowany, musi być zaakceptowany w ministerstwie kultury, więc wydawca musi często jeździć do Kabulu i zatwierdzać cały numer. Dlatego gazety są wydawane nieregularnie. Dysponujemy też gazetą, którą wydaje ISAF w trzech językach: w dari, pasztu i po angielsku. Każde dowództwo regionalne ma w niej wkładki tematyczne. Co ciekawe, ludzie chętnie ją czytają, o czym przekonałem się wielokrotnie.  Afgańczycy nie biorą jej tylko po to, żeby palić nią w piecu. Sam byłem świadkiem, jak ludzie dopytywali się o kolejny numer. Mamy także wiele akcji ulotkowych. Prowadziłem kilkanaście projektów pomocowych adresowanych do miejscowej ludności i o każdym z nich robiłem ulotki. Sprawdzają się także inserty do gazet lokalnych. W jednej z afgańskich rozgłośni radiowych zorganizowaliśmy audycję z okazji 11 listopada pod hasłem „Dzień polski w radiu Omid-e-Jawan”. Przez 2 godziny audycji prowadzący czytał materiały na temat Polski, począwszy od tak banalnych z naszego punktu widzenia  informacji, jak np. gdzie leży nasz kraj i jak nazywa się jego stolica, aż po to, co robimy w Afganistanie jako Polacy, jak pomagamy, co łączy nasze narody i kraje i jakie mamy wspólne wątki w historii.

W Afganistanie sprawdzają się konferencje prasowe i spotkania z mediami. Kiedy przyjeżdża nowa zmiana przedstawiamy się, pokazujemy jakie mamy plany, organizujemy spotkanie zapoznawcze. Podobnie jak w Polsce, w Afganistanie działają też agencje prasowe i korespondenci mediów nie-afgańskich, np. BBC czy Al-Jaazeery. Dziennikarze sami chętnie przyjeżdżają do nas po informacje. Przy tej okazji ważne jest, by każdego przedstawiciela mediów traktować poważnie, bez względu na to jak wygląda i jakim dysponuje sprzętem technicznym. Przekonałem się o tym, gdy kończyliśmy projekt „Promień światła”, poświęcony elektryfikacji. Do bazy przyjechał człowiek w brudnej galabiji z malutką, niezbyt nowoczesną kamerą, która u nas typowa jest dla amatorów, a nie przedstawicieli mediów. Teoretycznie można by go zignorować, bo nie miał profesjonalnego sprzętu i nie bardzo wiedział, co tak naprawdę chce nakręcić. Mimo to szef naszego zespołu specjalistów postanowił z nim porozmawiać. Dziennikarz nagrał go tą niepozorną kamerką, dostał jeszcze ode mnie wcześniej przygotowane w dari i paszto materiały prasowe. Materiał, który nakręcił w czasie tego spotkania, pojawił się 8-krotnie w kanale Al-Jaazera w Afganistanie i był ponawiany przez 3 miesiące średnio co 3-4 tyg. na ogólnoświatowym kanale tej stacji. Generalnie afgańscy dziennikarze chętnie przychodzą do bazy, korzystają także ze spotów radiowych przygotowanych zawczasu przez Polaków. Może warto powiedzieć, że swego czasu hitem w afgańskich rozgłośniach była polska muzyka, m.in. Maryla Rodowicz i Chopin.

Prowadzimy także wiele szkoleń i kursów  adresowanych do różnych grup docelowych. Sam organizowałem pierwsze szkolenie przeznaczone dla dziennikarzy. Cieszyło się dużym zainteresowaniem, dlatego ponawiano je na późniejszych zmianach. Wśród innych szkoleń udało się nawet zorganizować szkolenie dla mułłów, na temat praw kobiet i dzieci.

D.K.: Warto dodać, że budowanie pozytywnych relacji z miejscową ludnością zależy przede wszystkim od żołnierzy. Nasi żołnierze są uczulani na to, aby zawsze respektowali prawa Afgańczyków, szanowali ich religię i zwyczaje. Sukces dobrego postrzegania naszego kontyngentu w Afganistanie jest budowany codziennymi, prozaicznymi spotkaniami z Afgańczykami, zachowaniem żołnierzy na patrolach albo na posterunkach kontrolnych.

PRoto.pl: Ile kosztują działania PSYOPS w Afganistanie?

J.M.: Większość działań jest robiona bezkosztowo. Dysponujemy oczywiście własnymi środkami. Gdy przygotowujemy spot radiowy czy audycję, to koszty związane jest z wypaleniem kilku lub kilkunastu płyt CD. Jeżeli przygotowujemy insert do gazety, przekonujemy wydawcę, że będzie to dla jego czytelników ciekawe.

PRoto.pl: W grudniu zeszłego roku PAP złamał embargo na informację o śmierci naszych żołnierzy w Afganistanie. Czy macie procedury dotyczące współpracy z dziennikarzami w przypadku śmierci żołnierza, czy wszystko opiera się na niepisanej umowie?

D.K.: W tej kwestii oczekujemy od mediów samoograniczenia się, świadomości, jakie mogą być skutki informowania o tego typu przypadkach dla rodzin żołnierzy. To jest rodzaj dżentelmeńskiej umowy. To co zrobił PAP, jest dla mnie niepojęte. Zastępca agencji tłumaczy się tym, że podał informacje za zagranicznymi źródłami. Nie mógł poczekać, choć inni szefowie mediów w Polsce mogli np. w Polskim Radiu. Dziennikarze, którzy z nami współpracują wiedzą, że pierwszeństwo przy informowaniu rodzin o zranieniu lub śmierci żołnierza przysługuje stronie wojskowej. Bywały niestety przypadki, że ktoś z góry w redakcji podejmuje decyzje wbrew opinii takiego dziennikarza. Myślę, że wówczas niestety empatia i współczucie dla cierpienia rodzin poległych żołnierzy przegrywa z chęcią bycia pierwszym na mocno konkurencyjnym rynku mediów.

Opublikowanie informacji przez PAP o tym, że „zginęli Polacy w Afganistanie” bez podania nazwisk, poza współpracą z wojskiem spowodowało niepokój wśród  2,5 tys. rodzin żołnierzy. Jestem przekonany, że wówczas nikt nie chciałby być na miejscu tych rodzin i zastanawiać się, kim są polegli. Wolność mediów jest ograniczona wolnością i godnością innych ludzi. Jeśli chodzi o PAP – złamał zasadę, ale pocieszające jest to, że szefowie innych redakcji wstrzymali się z publikacją.

J.M.: Patrząc na nasze wspólne doświadczenia od momentu, gdy po raz pierwszy w Iraku w 2003 roku dziennikarze na stałe zagościli w kontyngencie wojskowym, widać zdecydowany postęp.  My jako wojsko nauczyliśmy się szanować potrzeby mediów, oni doceniają naszą pracę i rozumieją pewne ograniczenia. Dlatego przestaliśmy być na siebie skazani, a doszliśmy do etapu partnerstwa i swego rodzaju symbiozy. I dziennikarzom i nam wojskowym zależy na rzetelnym, prawdziwym pokazywaniu codziennego trudu żołnierza na misji. Ludzie w kraju zasługują na to.

Rozmawiał Karol Schwann

Artykuł o wojskowej komunikacji

ZOSTAW KOMENTARZ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj