Przedstawiamy pierwszą część rozmowy z prof. Andrzejem Drzycimskim, na drugą zapraszamy 27 marca.
Redakcja: Kiedy pojawił się pomysł pracy po stronie służb prasowych polityków?
AD: Może zacznijmy od tego, że na początku naszej niepodległości (1989) nie było wiadomo tak naprawdę, jak może wyglądać rzecznikowanie w najwyższych urzędach nowego demokratycznego państwa. Dla tych, którzy tworzyli nowe państwo było oczywistością, że poprzedni model propagandowej transmisji poczynań władzy jest nie do zaakceptowania. Już na samym początku przemian ukształtowały się do dziś funkcjonujące dwa nurty rzecznikowania najwyższym urzędom państwa: rządowy i prezydencki. Pierwszy – prezentował bardziej pracę urzędu – Rady Ministrów, niż samego premiera, drugi – reprezentował osobę – prezydenta wybranego po raz pierwszy z woli narodu. Ówczesne rzecznikowanie kształtowało się w oparciu o osobiste doświadczenia rzeczników; nie było właściwie żadnego pozytywnego polskiego modelu, wzorca. Można było jedynie posłużyć się doświadczeniami otwartości Solidarności w kontaktach z mediami.
Początek mojego rzecznikowania sięga strajku w Stoczni Gdańskiej w sierpniu 1980 roku. Tam byłem jako dziennikarz i współpracowałem z Lechem Bądkowskim, literatem, pierwszym rzecznikiem Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego. Przekroczenie bramy stoczni wciągnęło mnie w dziesięciomilionowy ruch solidarnościowy. Dużo wiedziałem o tym, co tam, „wewnątrz” się działo. Towarzyszyłem jako dziennikarz też w objazdach Wałęsy po kraju oraz jako jedyny przedstawiciel mediów trzem wielkim wizytom związkowym delegacji Solidarności z Lechem Wałęsą we Włoszech i u Ojca Świętego Jana Pawła II oraz w Japonii i we Francji. I tam na wyjazdach zagranicznych po raz drugi, bo najpierw w strajku w stoczni, poznałem medialność fenomenu polskiej bezkrwawej rewolucji.
Żyłem „szybko” – pisałem bieżące relacje, uczestniczyłem w organizowaniu się na nowo środowisk twórczych, wydawałem książki. Był to czas intensywnego, praktycznego uczenia polskiego społeczeństwa zasad demokratycznych przez Solidarność. Trwało to jednak zaledwie 16 miesięcy. Wprowadzenie przez gen. Jaruzelskiego stanu wojennego (1981) oznaczało zamknięcie możliwości rozwoju ruchu Solidarności, a dla mnie rozpoczęło się wielomiesięczne internowanie.
Później nastał czas ośmiu lat oficjalnej nieobecności Solidarności. Podskórnie jednak rozwijały się różne formy wolnego słowa. W całej Polsce, także w Gdańsku coś się stale „tliło”. Wydawane były pisma, pojawiały się drugoobiegowe wydawnictwa, spotkania, narady, poźniej nawet jawne konferencje, zwłaszcza pod parasolem Kościoła. W Gdańsku trzeba było także przygotowywać teksty sygnowane przez Wałęsę czy jego oświadczenia, przygotowywana była jego autobiografia, która stała się światowym bestsellerem, kontaktować się z dziennikarzami zagranicznymi, umożliwiać im poznawanie ludzi „naziemnej” i „podziemnej” Solidarności.
Wałęsa, oficjalnie nazywany „prywatnym obywatelem”, przyciągał, zawiązywały się wokół niego kręgi ludzi, którzy chcieli zmian. Wreszcie z wielką nadzieją przyjęto czerwcowe wybory 1989 r., a następnie pierwszy niekomunistyczny rząd Tadeusza Mazowieckiego. Rodziło to potrzebę nie tylko odejścia od „nowomowy” i mówienia tak, jak normalnie rozmawia się, ale także kontaktowania się ze społeczeństwem i przekazywania w nowym stylu informacji. Przychodziło to z trudem, gdyż układ okrągłego stołu ograniczał władzę nowych elit wyrosłych z Solidarności, a jeszcze do 1990 roku formalnie funkcjonowała cenzura. Wszyscy jednak intensywnie uczyliśmy się nowej sytuacji, także w zakresie mediów i przekazywania informacji społeczeństwu. Wiele zaczątków nowego podejścia tkwiło w Solidarności.
Przy tzw. drugiej Solidarności (po 1988 r.) funkcjonowało Biuro Prasowe Komisji Krajowej i rzecznik prasowy przewodniczącego Niezależnego Samorządnego Związku Zawodowego „Solidarność”. Przede mną funkcję tę pełniły dwie osoby. Dla mnie „zawodowe” rzecznikowanie rozpoczęło się w połowie 1990 roku, gdy formalnie zostałem rzecznikiem prasowym przewodniczącego NSZZ „Solidarność”. I od tego momentu zaczęło się moje „przymierzanie się” do tego, jak powinno wyglądać rzecznikowanie przy osobie odgrywającej kluczową rolę w Polsce. Wałęsa wtedy nie był przywódcą żadnej partii, nie był prezydentem, był natomiast przewodniczącym związku zawodowego.
Do dziś jego nazwisko znane jest w takich miejscach, gdzie wydaje się, że kończy się świat. Pod koniec 1990 r. dosyć łatwo wygrał pierwsze powszechne wybory prezydenckie.
Red: To był sam początek demokratycznych służb prasowych przy polskich politykach?
AD: W tym czasie, gdy Wałęsa „przymierzał” się do prezydentury, były już kilkumiesięczne doświadczenia w rzecznikowaniu ministrom w rządzie Mazowieckiego. Nie było natomiast doświadczeń w funkcjonowaniu rzecznika osoby i to w dodatku prezydenta. Od razu pojawiły się pytania jak kształtować takie rzecznikowanie. Wprawdzie w kampanii prezydenckiej nabywałem, jako rzecznik komitetu wyborczego Lecha Wałęsy już pierwsze doświadczenia, ale miały one zupełnie inny charakter. W dodatku kampania prezydencka przebiegała pod hasłem potrzeby zmian, przyspieszenia.
Wałęsa z pozycji recenzenta władzy, stał się jej ważnym współuczestnikiem, mającym znaczne uprawnienia konstytucyjne, i to większe niż obecny prezydent. Wybór kierunku w rzecznikowaniu prezydentowi miał być także sygnałem nowego otwarcia na styku władza-społeczeństwo i władza-media.
Doświadczenia ze strajku, towarzyszenie Wałęsie w jego działaniach w kraju i na świecie oraz rzecznikowanie przewodniczącemu Solidarności, a także kampania prezydencka trochę intuicyjnie ukierunkowywały, ale nie dawały możliwości stworzenia jakiegoś modelu działania. Były oczywiście doświadczenia innych krajów demokratycznych, ale nie przystawały one do polskich realiów, a zwłaszcza do osobowości Wałęsy. Teraz wszyscy wiedzą, jak to robić, wówczas to nie było takie oczywiste, to był początek…
Red: Tworzył Pan od podstaw Biuro Prasowe Prezydenta RP Lecha Wałęsy – jak Pan definiował jego rolę, zadania?
AD: Praca zaczęła się następnego dnia po wyborach, a po zaprzysiężeniu Lecha Wałęsy na prezydenta trzeba było już praktycznie realizować funkcję rzecznika głowy państwa. Nie chciałem funkcji rzecznika, ani organizatora biura prasowego. To Wałęsa skłonił mnie do zmiany decyzji.
Jako cel naczelny postawiłem sobie, że ma to być rzecznikowanie głowie państwa, ale opierające się na dobrej współpracy z mediami. Chyba nikt jeszcze wówczas w Polsce nie realizował działań, które dzisiaj nazywamy public relations.
Przypuszczam, że niewielu wiedziało, na czym one polegają. A rzecznikowanie było już rozpoznawalne i choć w PRL-u miało charakter czysto propagandowy, to jednak pozytywne wzorce sięgają I Rzeczypospolitej, gdzie występowanie w imieniu kogoś lub na rzecz czegoś miało swoją wspaniałą tradycję.
Rozwój rzecznikowania, nie tylko w Polsce, był ściśle związany z rozwojem wolnego dziennikarstwa i prasy, a później kolejnych generacji mediów współczesnych. To one mogły informować i edukować, jak i być najlepszym przekazicielem nowej polityki do społeczeństwa. Nawet krytycznymi wobec działań wszelkich władz, zwłaszcza z wyboru, także prezydenta. To głębokie przekonanie wyniosłem z Solidarności…
Red: Co zastaliście po wcześniejszym prezydencie?
AD: Tuż przed Bożym Narodzeniem 1990 roku wchodziliśmy do Belwederu, siedziby głowy państwa. Symboliczny pałac mający chwile wzniosłe i wielkich mieszkańców, jak Józefa Piłsudskiego, ale i też osoby, o których chciałoby się, aby historia ich nie pamiętała. W PRL urzędował w nim Bierut, kolejni przewodniczący Rady Państwa i wreszcie gen. Jaruzelski. Przez ponad rok Jaruzelski pełnił funkcję prezydenta PRL, choć odpowiada za stan wojenny. Wybrany przez parlament, powstały w wyniku okrągłostołowego kontraktu między Solidarnością a władza komunistyczną, był postacią przejściowa w nowej Polsce.
Wałęsa, wybrany natomiast w wyborach powszechnych, jako prezydent RP, nie chciał być „niewolnikiem” tego układu, jak i bieżących uwikłań politycznych. Chciał mieć, ponad głowami polityków, bezpośredni kontakt ze społeczeństwem. Oczekiwał, zatem dużej aktywności w kontaktach z mediami, jak i tworzenia możliwości dla jego bezpośrednich spotkań z różnymi środowiskami. To wyznaczało kierunki w organizowanym przeze mnie biurze prasowym.
W „spadku” po Jaruzelskim w biurze prasowym pozostało dwóch pracowników merytorycznych, sekretarka i sprzęt w postaci maszyny do pisania i kilkaset arkuszy czystego papieru oraz na moim biurku telefon specjalny, w którym, po podniesieniu słuchawki słychać było żeński głos z formułką: „słucham, towarzyszu…”.
W odróżnieniu od dotychczasowej lokalizacji w budynku Kancelarii Prezydenta na Wiejskiej, na prezydenckie biuro prasowe wybrałem pomieszczenia we frontowym lewym skrzydle Belwederu. Wałęsa chciał, aby rzecznik znajdował się w pobliżu jego gabinetu, co miało ułatwiać szybkie reagowanie na wydarzenia. Taki model bezpośredniej podległości rzecznika głowie państwa jest z reguły w innych państwach, gdzie istnieje ugruntowana pozycja mediów. I ten model sprawdza się także w wielkich korporacjach i organizacjach biznesowych.
Od pierwszego dnia pracy w Belwederze trzeba było organizować wszystko od nowa. Dwaj pozostawieni po poprzedniku pracownicy nie rozumieli, albo nie chcieli przyjąć do wiadomości, że biuro prasowe nie jest urzędem od wycinków prasowych, pasywnym, ale aktywnie działającym na rzecz prezydenta. Szybko się rozstaliśmy.
Zaczynałem od podstaw, także od technicznego doposażenia biura. W „biegu” kompletowałem zespół merytorycznych pracowników. Wraz ze mną przyjechało z Gdańska tylko dwoje pracowników merytorycznych, mających doświadczenie w funkcjonowaniu kierowanym przeze mnie biurze prasowym przewodniczącego Solidarności.
W Warszawie szukałem kolejnych, ale młodych otwartych współpracowników. Zgłaszali się humaniści, inżynierowie, ekonomiści, dziennikarze – piszący, radiowi i telewizyjni. Niektórzy szybko się wykruszyli, nie wytrzymywali tempa pracy, ale ci, którzy zostali stopniowo stworzyli profesjonalny i zgrany zespół, realizujący zadania przez całą dobę. Zawsze mogłem liczyć na ich zaangażowanie. Warunkiem utworzenia rozumiejące się i kreatywnego zespołu, nawet tak nielicznego, jak w przypadku prezydenckiego biura prasowego, obejmującego wszystkie ówczesne media: prasa, radio, telewizja (16 osób, w tym 4 sekretarki pracujące w systemie zmianowym) było stale jego doinformowywanie. Pracownicy biura wiedzieli wszystko, co dzieje się z prezydentem, oprócz tych spraw, które były zastrzeżone tylko dla rzecznika, jako urzędnika państwowego.
Wielu z nich znanych jest teraz z działań publicznych, PR-wskich czy pracują w mediach. Niektórzy z nich stali się współautorami trzech książek dotyczących komunikacji społecznej, które zostały wydane pod moją redakcją.
Red: Musiał Pan zdefiniować cele i zadania biura prasowego prezydenta w zupełnie nowej sytuacji politycznej i społecznej.
AD: Działanie na rzecz prezydenta było priorytetem. Jego funkcja wyznaczała moją aktywność i podległego mi biura. Drugim ważnym członem naszego działania były media, dla których stale przygotowywane były informacje, organizowano briefingi, konferencje i wywiady z udziałem prezydenta, ministrów Kancelarii, zaproszonych gości, czy codzienne odpowiedzi na telefoniczne szczegółowe pytania. W momentach szczególnych, szybkich decyzji prezydenckich (np. rozwiązanie parlamentu), jakiś napięć w kraju lub zagranicą (np. zamach Janajewa w Moskwie) biuro dziennie odpowiadało na ok. 300 pytań dziennikarzy.
Trzecim członem było działanie na rzecz najbliższej struktury, czyli Kancelarii Prezydenta. Kancelaria, czyli jej szef, a także poszczególni ministrowie odpowiedzialni za merytoryczne działy otrzymywali bieżące informacje, pojawiające się w mediach, jak i prośby o przygotowanie specjalistycznych odpowiedzi na dziennikarskie zapytania.
Ważnym zadaniem w pracy biura było to, co jako historyk uważałem za niezmiernie istotne, czyli zapis pracy prezydenta dla historii (dokumentacja czynności, archiwizacja: wideo, telewizyjna, foto, radiowa, prasowa). Nawiązana została stała współpraca z Polską Agencją Prasową i Centralną Agencją Fotograficzną, które były informowane o wszelkich spotkaniach, wystąpieniach prezydenta, na które mogli przyjść, nagrywać notować czy robić zdjęcia, nawet niekiedy w sytuacjach prywatnych. Podobne informacje i zaproszenia otrzymywali przedstawiciele światowych agencji i telewizji akredytowani w Warszawie. Osobno informowano telewizję i radia, nie tylko publiczne.
W pięcioletniej kadencji samych wywiadów prezydent udzielił ponad 700. Zapisy radiowe i telewizyjne stworzyły duży zbiór dokumentalny wywiadów, wypowiedzi, rejestru audiowizualnego spotkań, także nieoficjalnych, wizyt państwowych na wszystkich kontynentach, z wyjątkiem Australii, codziennych czynności prezydenckich. Na koniec kadencji całość tego materiału archiwalnego Wałęsa złożył na Jasnej Górze.
Styl pracy kształtował się powoli. Biuro prasowe pełniło bardzo istotną rolę w pokazywaniu pracy demokratycznego prezydenta. Stawiałem sobie za cel przybliżenie społeczeństwu, że władza wybrana z woli narodu nie funkcjonuje w jakiejś otoczce, ale jest otwarta. Oczywiście bez mediów nie było można tego zrealizować. Nie było to łatwe, gdyż w tamtym czasie dziennikarstwo przeżywało okres „burzy i naporu”, próbując na nowo zdefiniować swoją rolę w stosunku do władzy, szczególnie politycznej i społeczeństwa. Powoli jednak okazywało się, że daleko posunięta otwartość Belwederu stawała się znakiem nowej jakości we wzajemnych kontaktach władza-media.
Opadały także niepokoje o możliwość manipulowania dziennikarzami czy twórcami, jak w przypadku „Polskiego ZOO”, satyrycznego telewizyjnego programu pokazującego elity władzy. Zawiązywała się dobra współpraca, choć niepozbawiona napięć, a nawet niezrozumiałych dla mnie ataków, także personalnych.
Był to czas dokonywania się przełamywania między „starymi” a „młodymi” mediami. Nowe media się dopiero rodziły. Były ostre, drapieżne, trudne. Ale to była i tak wspaniała współpraca. Wydaje mi się, że była jednak duża doza zaufania ze strony dziennikarzy do tego, co przekazywaliśmy z Belwederu i z Pałacu Prezydenckiego na Krakowskim Przedmieściu, do którego później przeprowadził się prezydent. Dochodziło do anegdotycznych sytuacji, kiedy operatorzy telewizyjni dzwonili do nas i mówili „dajcie nam zapis” i nawet nie przyjeżdżali na spotkanie z udziałem prezydenta, a przekazany przez nas materiału od razu emitowano na antenie.
Red: Jak Pan wspomina kontakty z mediami, to były inne media niż teraz, na co mogły liczyć z Państwa strony?
AD: Zdawałem sobie sprawę, że jesteśmy z dziennikarzami po dwóch stronach barykady, ale uważałem, że działamy we wspólnej sprawie. A dla mnie było ważne, żeby informować społeczeństwo o pracy i zamiarach prezydenta. Głównym celem było przekazywanie informacji wskazującej na kierunek w jego działaniach. Nie było to łatwe, gdyż Lech Wałęsa był silną osobowością, a w społecznym odbiorze miał tyle samo zwolenników, co przeciwników. Silna polaryzacja zawsze bardzo utrudnia przekaz, a w przypadku Wałęsy było to szczególnie widoczne i trudne.
W tamtym okresie szybko zmieniające się wydarzenia powodowały, że niekiedy było trudno je zinterpretować. W dodatku sam prezydent wprowadzał niekiedy swoimi niejednoznacznymi wypowiedziami wiele zamieszania. Dla lepszego wzajemnego zrozumienia i w ramach otwartości na media, chciałem przybliżyć dziennikarzom codzienną „kuchnię” polityki. Zaplanowałem serie spotkań z małymi grupkami dziennikarzy (5-8 osób) z różnych mediów, którym w swobodnej atmosferze przedstawiać będę wydarzenia mniej oficjalne, jak i planowane kierunki działań prezydenta. Dla swobody rozmowy przyjęliśmy zasadę off the record. Niestety, następnego dnia w prasie znalazłem szczegółowy zapis tej nieoficjalnej rozmowy. Jeszcze raz spróbowałem powtórzyć ten rodzaj spotkania, ale rezultat był ten sam. Zrezygnowałem.
Po pewnym czasie zaprosiłem na tego typu spotkanie polskich przedstawicieli międzynarodowych agencji i redakcji akredytowanych w Polsce. Zachowali się profesjonalnie i przez chyba dwa lata ze spotkań tych nie było żadnych bezpośrednich informacji. Rozumieli, że udostępniając backgroundowe informacje stwarzam im możliwość przygotowania głębszych komentarzy. Powoli też się zmieniało po stronie polskich mediów i pojawiać się zaczęli dziennikarze, którym zależało na „nieurzędowych” komentarzach. Odnosiłem wrażenie, że spotkań tych nie traktowali jako manipulacyjnych.
Rozmawiała Paulina Szwed-Piestrzeniewicz